Jeśli masz tak jak ja dziecko, które nie chce jeść, to tutaj możesz się przekonać, że Twoje dziecko nie jest odosobnionym przypadkiem:) Jeżeli jesteś bezsilny i nie masz pomysłu jak przekonać swoje dziecko do jedzenia - skorzystaj. Jeśli masz lepszy pomysł - pomóż mi.

środa, 19 grudnia 2012

Szybkie bułeczki

Najbardziej lubię w swoim gotowaniu to, że pomaga ono w sytuacjach awaryjnych.

Potrzebny szybki obiad?
Zaglądam do lodówki, spiżarni i już mam co najmniej 2 opcje co mogłabym zrobić na szybko i ciepło i smacznie :)

Niespodziewani goście?
Żaden problem. Zawsze coś na szybko ukręcę :)

Brakuje chleba w domu? (to jest najgorsza sytuacja)
Zawsze staram się mieć chociaż tostowy w szafce, ale nie zawsze się tak zdarza, a sklepy pozamykane... Co wtedy?

Zależy ile mam czasu, jeśli chleba potrzebuję na rano robię mój ekologiczny chlebek z ziarnami, a jeśli nie ma go już na kolację robię pyszne, szybkie i proste bułeczki. Przepis jest chyba szkocki i tam nazywają się one bułeczki SCONES.
Przepis jest o tyle zachęcający, że
  • wszystkie składniki chyba każda gospodyni domowa ma w swojej kuchni o każdej porze dnia i nocy
  • od wyjęcia miski na składniki do otrzymania ciepłych bułeczek dzieli nas tylko 30 min łącznie z pieczeniem!
Jak wyczytałam w internecie SCONES lubią "lekką rękę, gorący piekarnik i ostrą foremkę do wycinania ciasta". Oznacza to tyle, że ciasta nie można długo zagniatać (wystarczy tylko połączyć składniki, a w niektórych przepisach zaleca się, żeby w cieście wręcz widać było grudki masła), uformowane bułeczki obowiązkowo należy wkładać do nagrzanego piekarnika, a same bułeczki należy wykrawać ostrą foremką. Dodatkowo jeśli chcemy bułeczki posmarować roztrzepanym jajkiem lub tylko białkiem, to należy posmarować tylko ich wierzch, nie boki, żeby ciasto miało możliwość urosnąć podczas pieczenia.

Ten przepis ratuje czasem nasze wspólne kolacje i dzięki niemu wiem, co czuje facet, gdy na środku drogi, klęcząc w błocie i deszczu zmienia koło w samochodzie, w którym wiezie swoją rodzinę, bo ja w tych momentach czuję uwielbienie tejże rodzinki dla maminej zaradności :)

Składniki na 8 sztuk:

240g mąki pszennej
2 łyżki zimnego masła
120 ml mleka
2 łyżeczki proszku do pieczenia
szczypta soli
szczypta cukru

Mąkę przesiać do miski, dodać sól, cukier i proszek do pieczenia.
Masło posiekać nożem i rozetrzeć palcami, dodać mleko i wymieszać. nie zagniatać długo jedynie do połączenia składników.
Ciasto rozwałkować na grubość 1,5 - 2 cm i wykrywać kółka. Ja ciasto pocięłam w kwadraty i też było dobrze.
Można posmarować roztrzepanym jajkiem, ale tylko z wierzchu bułeczki, uważając, żeby jajko nie spłynęło na boki.

Piec 10 - 15 (do zrumienienia bułeczek) w temp. 200 st.

Smacznego!




czwartek, 6 grudnia 2012

Muffiny doughnuts

Czasem tak mam, że jak przeczytam jakiś przepis, to tak długo chodzi mi on po głowie, że nie spocznę, póki go nie wypróbuję. Trochę siebie za to nie lubię, a trochę podziwiam, a ostatecznie pieczenie bardzo mnie odpręża i poprawia humor. Może to mój sposób na jesienną chandrę?

Tak miałam z tymi muffinami. Są niezwykłe jak dla mnie. Smakują trochę pączkowo. Przepis znalazłam na brytyjskim blogu.

Składniki suche:
1 i 3/4szkl. mąki
1 i 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
1/2 łyżeczki soli
1/2 łyżeczki cynamonu
1/2 łyżeczki gałki muszkatołowej
3/4szkl. cukru

Składniki mokre:
1/3szkl. oleju
2/3szkl. mleka
1 jajko

Najpierw wymieszać składniki suche, następnie mokre, a potem połączyć jedne i drugie.
Nakładać do foremek i piec ok. 20 min w temp. 180 st.

Po upieczeniu, gdy muffiny są jeszcze ciepłe można zamaczać je w 3 łyżeczkach roztopionego masła, a następnie posypać je drobnym cukrem wymieszanym z cynamonem (proporcja 2 łyżki do 1/2 łyżeczki).
Ta posypka nadaje muffinom wyrazisty smak i tworzy coś na wzór cieniutkiego lukru na powierzchni babeczki.







wtorek, 4 grudnia 2012

Brat niejadka

Z założenia brat niejadka ma pod górę.
Rodzice z bagażem złych doświadczeń żywieniowych u pierworodnej pociechy wmawiają sobie, że kolejna również będzie niejadkiem.
Ja postanowiłam, że wraz z urodzeniem drugiego dziecka zaczyna przygodę z karmieniem od początku.

Urodził się Popo i się zaczęło...

Zaczęło się od karmienia piersią. Franklin wisiał na piersi po 40 min. Popo jadł góra 12 min.

Wniosek: on się nie najada, będzie głodny, nie umiem wykarmić swojego syna...

A jeszcze jak się naczytamy mądrych książek, które niepodważalnie głoszą, że najtreściwszy pokarm wydziela się po 17 min karmienia, to już depresja gotowa.
Nie wiem jakim sposobem, ale u mnie automatycznie włączał się "samouspokajacz".
Działa on tak: "Spokojnie kobieto! Twoje dziecko nie wydaje się być niezadowolone, je co 2,5 - 3 godz., pięknie zasypia, jest spokojne, je rytmicznie. Widocznie tyle ssania mu wystarcza, żeby się najeść..."

To było dla mnie światełko ostrzegawcze: nie mogę się nakręcać na punkcie jedzenia u drugiego dziecka, bo znowu będzie źle i to ja sama spowoduję, że będę miała powtórkę z rozrywki, a tego nie chcę!

Dzisiaj Popo ma rok i 4 miesiące. Umie sam zasygnalizować, że jest głodny. Nie zawsze chce jeść, wtedy kiedy ja bym chciała, żeby zjadł, ale daję mu spokój. Nie latam za nim z jedzeniem, nie wyliczam co do minuty kiedy ma zjeść kolejny posiłek, nie zakładam z góry ile Popo powinien zjeść. On sam mi to wszystko powie, tylko muszę go obserwować i rozumieć sygnały jakie mi przekazuje.

Kolejna ciekawa rzecz: Popo w kwestii jedzenia jest zupełnie inny niż Franklin. Franklin nigdy nie bawił się jedzeniem, nie rozgniatał go, nie dotykał na talerzu, a Popo to robi. Moim pierwszym odruchem jest oczywiście wycieranie go, unikanie bałaganu, ale pomna na historię Franklina pozwalam mu na to. Wiele mnie to kosztuje, ale pozwalam, żeby moje dziecko dotykało jedzenia na talerzu, na jedzenie rękoma, na oblizywanie paluszków. Mało tego! Sama mu to pokazuję. Wszystko, tylko nie nadmierna przesada i dbałość o czystość, która zabija w dziecku chęć poznawania jedzenia innymi zmysłami niż smak.
"Samouspokajacz" jest tutaj nieocenioną pomocą: "Spokojnie kobieto! To tylko bluzka... wypierze się. Spokojnie, to się sprzątnie,  zmyje..."

Mamy! Błagam Was, tak jak codziennie błagam siebie samą: pozwólcie swoim dzieciom poznawać świat tak, jak same tego chcą, nie bójcie się nieładu, brudnych rączek i buzi!






niedziela, 2 grudnia 2012

Pierniczki

Franklin jest coraz starszy i coraz więcej rzeczy go interesuje i cieszy.
Mnie, to że tak jest cieszy podwójnie. Franklin dalej z zapałem włącza się w prace kuchenne, a dzięki temu smakuje coraz więcej produktów, których wcześniej nawet by nie dotknął.

Historia z pierniczkami jest tego najlepszym dowodem.
Zarówno samo pieczenie jak i dekorowanie ciastek na święta było dla Franklina nie lada przeżyciem. Jak się okazało mi też przyniosło to dużo satysfakcji i kolejne zdziwienie: Franklin jadł zarówno surowe ciasto na pierniczki, jak również świeżo upieczone, twardawe ciasteczka, a i udekorowanymi nie pogardził. Gdybym nie schowała ich do szafki, to na Święta nic by nie zostało...
Franklin wszystkim gościom chce pokazywać swoje "dzieło" no i przy okazji raczyć się tak polubianym specjałem...
Na samo dekorowanie pierników Franklin zaprosił kolegę i koleżankę i to już była super frajda!
Cała otoczka wokół tego zdarzenia bardzo go emocjonowała: oczekiwanie na małych gości jak i sama zabawa w kuchni. To wszystko sprawia, że widzę jak moje dziecko (mimo, że nie chodzi do przedszkola) rozwija się zarówno smakowo jak i społecznie.

Te pierniczki mają moc - przynajmniej ja chcę tak myśleć :)

Zapraszam:

1/2kg mąki
15-20g dag miodu
12dag masła
1 jajko
1 łyżeczka sody oczyszczonej
1 przyprawa do pierników
1 łyżka kakao

Składniki cierpliwie połączyć :) Ciasto rozwałkować na placki grubości ok 0,5 cm, powykrawać ciasteczka, poukładać na blaszce wyłożonej papierem do pieczenia. Piec w temp. 180 st. ok 5 min.

Zaraz po upieczeniu pierniczki są bardzo twarde, ale nie należy się tym przejmować. Polukrowane i zamknięte w puszce spokojnie doczekają kilka tygodni do Świąt i zdążą skruszeć.

Polecam :)





Dla mnie te pierniczki są najpiękniejsze na świecie, bo dekorowały je małe, dziecięce rączki :)


wtorek, 27 listopada 2012

Mufiny pomarańczowe z malinowym mascarpone

No skoro muffiny i cytrusy dla mnie ostatnio są na topie, to nie można nie skorzystać z tego połączenia.
Przepis na muffiny pochodzi oczywiście od domowej bogini Nigelli :) A dodatek malinowego mascarpone to już moja fantazja.
Niemniej jednak jeśli zrobicie te muffiny, to zafundujecie sobie w domu zapach nadchodzących Świąt :)
Nie ma lepszego sposobu na poprawę humoru :)






Pomarańczowe muffiny (12 sztuk):
składniki suche:
220g mąki
25g mielonych migdałów
1/2 łyżeczki sody oczyszczonej
2 łyżeczki proszku do pieczenia
50g cukru skórka z jednej pomarańczy

składniki mokre:
75g roztopionego masła
100ml soku z pomarańczy (najlepiej świeżo wyciśniętego)
100ml mleka
1 jajko

Składniki suche wymieszać w jednej misce, a w drugiej składniki mokre. Wlać płynne składniki do suchych i niezbyt dokładnie wymieszać (tylko do połączenia składników). Nigella określa to w ten sposób: "wszystkie składniki mają być ledwo, ledwo wymieszane".
Ciasto nakładać do foremek i piec w temp. 200 st przez około 20 min.
Po upieczeniu babeczki ostudzić najlepiej wykładając je na kratkę. Ozdobić cukrem pudrem, lukrem albo proponowanym przeze mnie malinowym mascarpone.

Malinowe mascarpone:
125g serka mascarpone
nieco mniej niż 1/2 słoika dżemu malinowego (a najlepiej dodać świeże maliny)

Wszystko połączyć i dobrze wymieszać, żeby było jak najmniej grudek.
Dla utrwalenia efektu ja dodałam 2 łyżeczki rozpuszczonej żelatyny.
Ustroić babeczki.

piątek, 23 listopada 2012

Muffiny z czekoladowymi piegami - pyszne

Babeczki  i cytrusy - to ostatnio mój świr.

Ten przepis mam z gazety. Muffiny są piękne, wilgotne w środku, mają cudowny posmak cynamonu i można je w  dowolny sposób urozmaicać, dodając np. rodzynki, skórkę pomarańczową czy udekorować polewą lub cukrem pudrem.
Uwielbiam je!

Ilość na 12 sztuk:

2 szklanki mąki
3/4 szklanki cukru
100g czekolady (gorzkiej czy mlecznej to już zależy od Waszego gustu) połamaną na kawałeczki
1 jajko
3 łyżeczki kawy rozpuszczalnej
1 łyżeczka cynamonu
3 łyżeczki proszku do pieczenia
cukier waniliowy
1/2 łyżeczki soli
1/2 kostki masła roztopionego
1 szklanka letniego mleka

W jednej misce mieszamy składniki suche: mąka, cukier, cukier waniliowy, kawę, cynamon, proszek do pieczenia, sól i połamaną na kawałki czekoladę.
W drugiej misce dokładnie mieszamy ostudzone masło z mlekiem i jajkiem.
Zawartość obu misek łączymy ze sobą, krótko wymieszać.
Ciasto nakładać do foremek.
Piec 22-25min w temp. 180 stopni.

wtorek, 20 listopada 2012

Tarta z musem czekoladowym

Ostatnio nie mogę się obejść bez pieczenia ciast i różnych słodkości. Jak przeczytałam o tarcie z musem czekoladowym, to po prostu nie mogłam usiedzieć, dopóki jej nie zrobiłam, oczywiście po swojemu :)

Kruchy spód:
210g mąki pszennej
140g masła
1 żółtko
szczypta soli
 
Składniki szybko zagnieść, ciasto włożyć do lodówki na ok. 1/2godz.
Po schłodzeniu ciastem wylepić dno i boki formy, wstawić do nagrzanego piekarnika (180 stopni) i piec około 20 min.
Na dno formy można wyłożyć kulki do pieczenia lub groch/fasolę, żeby boki ciasta nie spłynęły.

Czekoladowy mus
400ml śmietany kremówki
200g czekolady (ja mieszam gorzką z mleczną)

Śmietanę ubić, czekoladę rozpuścić w kąpieli wodnej. Połączyć śmietanę z czekoladą.

Kruchy spód posmarowałam cierpkimi malinami (które rozmroziłam i odsączyłam z soku), na to wykładam mus czekoladowy, całość posypałam posiekanymi batonami (3 bit lub lion albo co tam mam w szufladzie).
Patrząc na moje "dzieło" stwierdziłam, że może być trochę za słodka i zrobiłam jeszcze domową galaretkę z tego soku z rozmrożonych malin, która moim zdaniem doskonale zrównoważyła słodycz musu.

A propos rozpuszczania czekolady: czasami robię to w mikrofalówce, a gdy czekolada rozpuszczona w kąpieli wodnej nie ma pożądanej przeze mnie konsystencji to dodaję trochę masła lub śmietanki.






sobota, 17 listopada 2012

Tarta szpinakowa

Uwielbiam szpinak :)
A ostatnio bardzo lubię "zarażać" tym zachwytem moich gości.
Nie wiem czy już pisałam, ale dzięki mojej tarcie szpinakowej nawet mój Mąż polubił to "zielone coś".

Tarta to jeden ze sposobów podawania szpinaku.
U mnie sprawdza się również jako farsz do pierogów, zapiekanego łososia czy piersi z kurczaka. Ostatnio podałam go tak z patelni jako dodatek do jajek w sosie chrzanowym i ziemniaków. Nawet dzieci go zjadły. Zaryzykowałam i dzisiaj zaserwowałam go na niedzielnym obiedzie dla moich Teściów. I co? I super. Wszystkim smakowało :)

A oto przepis na moją ukochaną tartę szpinakową:

Składniki na ciasto:
210g mąki
140g masła
1 żółtko
szczypta soli

Wszystkie składniki szybko zagnieść, ciasto uformować w kulę i schładzać w lodówce ok. 30 min.
Ciastem wylepić dno i boki formy do tart, ponakłuwać widelcem i piec 10 min w temp. 200
Na podpieczony spód wyłożyć ulubiony farsz i dalej zapiekać przez kolejne 35 min.

Farsz szpinakowy:
500g szpinaku
2 cebule
2 ząbki czosnku
2 jajka
150ml śmietany
150 g sera

Cebulkę kroimy w kostkę, podsmażamy na patelni. Ja zawsze zasypuję smażącą się cebulę łyżką cukru. Cebula szybciej się karmelizuje, a cukier podkreśla jej smak. Do zeszklonej cebuli dodać przeciśnięty przez praskę czosnek i smażyć dalej. Dodać szpinak chwilę podsmażyć, dodać i śmietanę. Po chwili patelnię zdjąć z palnika i mieszać szpinak aż ser się rozpuści i wszystkie składniki się połączą. Wbić jajka i wymieszać z farszem. Farsz wykładać na podpieczony spód. Zapiekać.




wtorek, 16 października 2012

Karmienie za wszelką cenę czyli strach przed głodem

Tak... strach przed głodem, a zwłaszcza głodem pociech jest znamienną cechą Mam.
A zwłaszcza młodych Mam.
I ja dałam się uwikłać w tą maminową "obsesję". Ale tylko za pierwszym razem.
Martwiłam się, że Franklin będzie głodny, dlatego na spacery wychodziłam jedynie zaraz po karmieniu. Wizja krzyczącego z głodu dziecka była dla mnie nie do przeżycia, więc za wszelką cenę musiałam temu zapobiegać, uprzykrzając życie sobie i innym.
Przy Popo obsesja przeszła, a wręcz zniknęła.
Popo ma rok i trzy miesiące. Wstaje rano i nic nie chce jeść. tylko wszystko pokazuje rączkami, dając znać, że coś chce, ale jak przychodzi co do czego, to pluje i nic nie je, tylko płacze i marudzi. Co robię w takich momentach? Nic... po kilku nieudanych degustacjach wyprowadzam go z kuchni i mówię tylko stanowczo: "Nie" w sensie, że nie ma takiego marudzenia i spokojnie kończę swoje śniadanie.
Oczywiście, że mnie wkurza jego marudzenie, ale co mogę zrobić? Karmić na siłę się nie da, z resztą nie przynosi to efektu. Popo dostaje ciepłą herbatę i wychodzimy na spacer. Dawniej w życiu bym nie poszła mając świadomość, że dziecko nic nie zjadło i jest głodne. Raz spróbowałam, dziecko spokojne (bo skoro wcześniej pluło różnymi produktami spożywczymi, to znaczy, że nie było głodne, tylko mamie się zdawało, że powinno być), spacer super, zakupy można po drodze zrobić i po powrocie dziecko jakoś cudownie odzyskuje apetyt. Nie umarło w drodze z głodu, ani nie wrzeszczało...
 Co robię gdy starszy nie chce jeść? Nie specjalnie jakoś ingeruję. Mamy zasady:
- po obiedzie, gdy Popo idzie spać, jest czas dla Franklina na różne gry i atrakcje, więc jeśli nie zje - nie ma zabaw, a więc on sam dochodzi do wniosku, że jest stratny,
- jeżeli Franklin nie chce jeść warzyw czy tego, co w danym dniu mu nie pasuje, to nie dostaje słodyczy, żadnych.
Trzymam się tego jak niepodległości i koniec. Nie przekonuję, nie dyskutuję. Czas obiadu mija, a Franklin siedzi przed pełnym talerzem i nic. To trudno. Zabieram talerz wśród histerycznych krzyków "Mamo ja już będę jadł!!!" i odstawiam. Mówię, że skoro do tej pory nie zjadł, to znaczy, że nie jest dość głodny. Nastawiam na stoperze kuchennym czas (różnie 15 min, pół godziny) i mówię, że jak trochę zgłodnieje i zegarek go zawoła, to może dostać obiadek z powrotem. Zazwyczaj działa, a jeśli nie to i tak w końcu zjada, bo uwielbia grać w gry planszowe i woli zjeść niż nie grać. Na każde dziecko można coś znaleźć, tylko trzeba trochę czasu poświęcić i cierpliwości.

Jeszcze tylko małe spostrzeżenie:
impreza, rodzice z dziećmi raczej małymi niż większymi. Mama rocznego papuśnego chłopca zwierza się, że musi ograniczyć mu jedzenie, bo on je wszystko i zawsze. Ale sama co chwilę bombarduje: "może bananka?" "chcesz bułeczkę?" "paróweczka jest dobra" "co byś chciał?" jednocześnie lata za nim z jedzeniem...
Ja nie rozumiem, nie kumam, nie ogarniam, nie polecam...
Roczne dziecko już na prawdę umie samo pokazać, że jest głodne.
Uwierzcie mi i własnym dzieciom :)

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Po wakacjach

Pogoda jest taka, że dla mnie to już po wakacjach.
Dłuugo mnie tu nie było, a w tym czasie nieco się u nas zmieniło.
Przede wszystkim nawet nie wiem kiedy i jak, ale zrobiło się spokojniej. Konsekwentnie przestrzegaliśmy wcześniej ustalonych zasad i jakoś tak wyszło, że wszystkim weszły one w krew. Dzisiaj jest tak, że siadamy do śniadania i jest spokój. Wszyscy mają uśmiechnięte miny, nie ma krzyków i fochów. Co prawda Franklin je chleb z masłem, ale co tam, niech je...
Potem gdzieś idziemy, albo jedziemy i robię kanapki z serkiem śniadaniowym naturalnym, albo jogurtowym. Kiedy przychodzi pora na drugie śniadanie w plenerze, pokazuję, że wszystkie kanapki są takie same i jakoś o dziwo Franklin nie dyskutuje, tylko je, bo jest głodny.
Robimy zakupy, a Franklin sam wybiera: "Mamo, kupimy kalafiorek? Jest taki piękny! Ja Ci pomogę go zanieść do domu!" itp. Zakupy to przyjemność z takim małym pomocnikiem.
Obiad: znowu spokój i uśmiechnięte buzie, Franklin sam posypuje sobie cukrem placki ziemniaczane, pomaga w nakryciu do stołu, wybiera sobie kotlety, domaga się pietruszki czy koperku na ziemniaki, nie protestuje, gdy nakładam mu kalafior na talerz, zjada wszystko z talerza. Nie ma już problemu z dotykaniem warzyw, ostatnio układał na naszej domowej pizzy pokrojoną paprykę, grzybki, ogórek kiszony, posypuje utartym żółtym serem, nawet próbował jak smakuje! Posiłki rodzinne to prawdziwa przyjemność i fajny wspólny czas. Wreszcie!
Popołudniu podwieczorek: sam bierze banana, patrzy jak Popo dostaje jabłuszko, Franklin też chce, zrywa czerwoną i czarną porzeczkę z krzaczków, próbuje jej, daje bratu, zbiera maliny i truskawki. Nie zawsze chce je jeść, ale ich dotyka, czuje zapach.
Nie chce powiedzieć, że zjada wszystko, bo tak nie jest, ale jego repertuar znacznie się poszerzył. Wizyty u rodziny czy znajomych nie są już koszmarem.
Odzyskałam pogodne dziecko i spokój.
Bezcenne!

środa, 27 czerwca 2012

Lukrecja

Może kojarzycie te dziwne, czarne słodycze o smaku lukrecji?
Ja jestem wszystkożerna, ale tego nie przełknę...
Franklin dostał trochę słodyczy od Cioci, a wśród nich był właśnie lukrecjowy zawijas. Wiedziałam, że Franklinowi też nie będzie smakował, ale zrobiłam mały eksperyment. Mrugnęłam do mojej Mamy i zawołałam:
"Franklin! Chcesz obrzydliwego żelka?"
"Tak, poproszę!" mówi przybiegający mój słodziaczek :)
"Ale on jest na prawdę obrzydliwy, ja go nie cierpię."
"Po co mu go obrzydzasz?" zdziwiła się moja Mama.
"Zobaczysz...." odpowiedziałam z uśmiechem.
Franklinek, tak jak przewidywałam zachwycał się żelkiem i odgryzał po małym kawałeczku. Wiedziałam, że mu nie smakuje, ale przecież nie można się tak szybko poddawać...
Skapitulował w połowie, odłożył niechętnie słodycz i pobiegł się bawić.
"Widzisz Mamo, gdybym go zachęcała, to by dostał szału po pierwszym kęsie, ale że powiedziałam, że jest obrzydliwy, to trzeba było z przekory tę teorię obalić i zachwycać się cukierkiem, i próbować go jeść dalej."
 





wtorek, 26 czerwca 2012

Zupa kalafiorowa

Tytuł złudny.
Nie będę pisała jak zrobić, ale jak sprawić, żeby niejadek zjadł zupę nafaszerowaną warzywami.
Chociaż... w zasadzie to działo się samo, więc nie wiem jak nakłonić dziecko do zjedzenia czegoś takiego...

Kalafiorowa dzień I
Franklin nie mógł się doczekać obiadu. Nie zjadł śniadania i był głodny. Dostał zupę: Kalafiorowa z koperkiem i mięskiem z kurczaka. Zjadł samo mięso i wypił zupę, reszty nie ruszył. "Kolacja dopiero wieczorem" - ostrzegałam. Nie poskutkowało. Godzinę po obiedzie Franklin już chodzi i prosi o coś do jedzenia. Akurat dawałam Popo jabłuszko, więc i Franklin dostał. Zasada jest taka, że jeśli Franklin nie zjadł obiadu, to nie dostaje nic prócz owoców (których i tak je bardzo mało) aż do kolacji. I skutkuje to tym, że jako tako udaje mi się uzyskać zbilansowaną dietę mego problematycznego dziecka. Potem była pomarańcza, którą Franklin pieczołowicie wyciskał w palcach przed zjedzeniem. To był dla mnie mały szok, bo przecież Franklin jeszcze 2 miesiące temu nie brał owoców i warzyw nawet w całości do ręki. Pozwoliłam mu na tę zabawę, potem przelałam wyciśnięty sok do szklanki i Franklin go wypił bez oporów.

Kalafiorowa dzień II
Tego dnia długo byliśmy poza domem. Franklin odmówił zjedzenia zupy buraczkowej Babci, więc znowu był głodny. Po powrocie do domu na życzenie dostał wczorajsza kalafiorową i ... zjadł całą, łącznie z warzywami, bez awantur i przekomarzania się. Nie mam pojęcia dlaczego jednego dnia czegoś nie je, a drugiego dnia potrafi to samo danie zjeść bez problemów?
Mało tego.
Wieczorem sprzątał klocki. Przyniosłam sobie resztę tej zupy. Franklin zapytał, czy jeszcze została. Odpowiedziałam, że nie, ale jak chce, to możemy zjeść ją razem, jak skończy sprzątanie. Płakał wrzucając klocki do pudełka, żebym tylko nie zjadła mu całej zupy, że on nie zdąży posprzątać itd. Zostawiłam mu trochę i spałaszował całą resztę (?).
Ja tego nie kumam.
Moje zachowanie względem Franklina nie zmieniło się w ciągu tych dwóch dni. Nie zwracam uwagi na jego fochy, nie proszę, nie przekonuję, a jednak moje dziecko każdego dnia mnie zaskakuje. Dlaczego tak jest? Nie mam pojęcia. Może chociaż ono wie...

środa, 20 czerwca 2012

Przekora Franklina

Tak, zdecydowanie "Przekora" to drugie imię Franklina.
Ponieważ Mama mówi, że truskawki, są dobre, to truskawki są niedobre. I odwrotnie.
Ostatnie zdarzenie z kostką rosołową. Gotowałam obiad i używałam owej kostki, Franklin chciał ją wrzucić do garnka, ale wcześniej wpadł na pomysł, że ją posmakuje. Nie zdążyłam skontrolować swojej twarzy, na której malowało się obrzydzenie. Franklin widząc mnie, polizał kostkę rosołową i zaczął się zachwycać jej przepysznym smakiem... (?)
Franklin jest przekorny i w pewnych sytuacjach bardziej motywuje go antydoping niż wyrozumiała zachęta. Ja tego nie rozumiem, bo wydaje mi się , że dzieciom bardziej potrzebne jest budowanie wiary w swoje umiejętności i możliwości niż zniechęcanie, ale widocznie Franklin ma odwrotnie.
Byliśmy na placu zabaw. Franklin koniecznie chciał wejść na pionową ścinę wspinaczkową, na którą jest jeszcze za mały. Ja wyznaję zasadę, że dziecku towarzyszy się w zabawie, a nie bawi się za niego. Przekładając to na ścianę wspinaczkową: ja mogę go asekurować, pokazać gdzie się chwycić, czy postawić nogę, ale wciąganie go na tą ścianę trochę mija się z celem. Wolę jak sam coś osiąga niż jak czuje się zależny. Uparł się, więc mu pomogłam raz, drugi... zachęcam go żeby sam próbował, ale Franklin zaczął płakać, skakać. Nie dawał za wygraną. Z jednej strony mnie cieszy jego upór, ale z drugiej czasem to bardzo wkurzające. Dał spokój ścianie, przerzucił się na opony zawieszone jedna pod drugą. Myślałam, że na opony też jest za mały i mu to powiedziałam. Uparł się i koniec. Poszedł i mnie woła, udawałam, że go nie słyszę. W końcu musiałam podejść, pokazać jak ma przekładać nogi i ręce, i bez mojej ręcznej pomocy wlazł do góry.
Próbowałam tego sposobu z jedzeniem, ale niestety w tym wypadku nie działa...
Franklin jest jeszcze mały, ale na pewno nie głupi ;)

P.S. Polacy odpadli z Euro, ale ja osobiście dziękuję za przeżycia i piękne chwile narodowej jedności :)

wtorek, 12 czerwca 2012

Piłkoszał!!!

Euro, Euro, Euro...
Wszędzie Euro.
Więc i nas ogarnął piłkoszał. Chociaż nie jeździmy z flagą na samochodzie, nie malujemy twarzy, nawet nie kupiłam koszulki/szalika/czapki/peruki/kubka i co tam jeszcze wyprodukowano na tę okazję, to gorąco kibicujemy Naszym:) O ile wkurzałam się na pierwszym meczu, to dzisiaj było spoko. Bardzo się cieszę z tego remisu.
Powiedziałam Franklinowi, że dzisiaj kibicujemy piłkarzom w białych strojach, bo to są Polacy. Zapytał kto gra w czerwonych. Powiedziałam, że Rosjanie, na co Franklin stwierdził, że będzie kibicował tym w czerwonych... ;) Jego przekora nie zna granic ;) Ale nie wyprowadzałam go z błędu :) i tak bardziej interesował się reklamami na banerach niż piłkarzami (szczególnie jak pojawiała się reklama McDonald's ;)
Ale "Polska, biało-czerwoni" śpiewa bezbłędnie :)

środa, 6 czerwca 2012

Manipulacji c.d...

Stawiam obiad, na który Franklin czeka już od godziny.
Franklin uśmiecha się szeroko, patrzy na mnie, uśmiech spływa mu z twarzy i mówi:
"Ja nie chcę obiadku..."
"A to przepraszam, myślałam, że jesteś głodny. To zostaw, nie jedz."
Franklin zabiera się za obiad i mówi:
"Ja poproszę więcej."
"Czego więcej?"
"Obiadku..."

??????????????????????????????????????????????????????????????????????????

sobota, 2 czerwca 2012

Muffiny czekoladowe

Uwielbiam je zarówno jeść jak i piec.
Zawsze wychodzą.
Dla Franklina robienie, dekorowanie i jedzenie ich jest największą "kuchenną" atrakcją.

Przepis zaczerpnęłam od mojej ukochanej Niggeli Lawson. Nie pamiętam z jakiej książki, bo chyba ten przepis spisałam z programu telewizyjnego.

Ilość ciasta jest na 12 muffinek.
Wcześniej kupowałam jednorazowe foremki papierowe, ale ostatnio znalazłam w IKEA foremki silikonowe, które są równie dobre. A jeśli ktoś uwielbia robić babeczki równie gorąco jak ja, to na pewno będzie to wariant ekonomiczny:)



Przepis:
składniki suche:
250 g mąki
2 łyżeczki proszku do pieczenia
1/2 łyżeczki sody oczyszczonej
175 g cukru
2 łyżki kakao

składniki mokre:
250 ml mleka
90 ml oleju
1 jajko

Najpierw dokładnie mieszam składniki suche (szczególnie mąkę z proszkiem i sodą), potem po kolei dodaję składniki mokre i jak już wszystko jest w misce mieszam. Oryginalnie Nigella "brudzi" dwie miski: jedną na składniki suche, a w drugiej dokładnie miesza składniki mokre, ale ja mieszam wszystko w jednej. Ponoć im mniej dokładnie się miesza, tym lepiej wychodzą. Wg autorki najlepsze jest ciasto wręcz grudkowate.

Muffiny przed pieczeniem

Nakładam cisto do foremek i piekę w 180 przez 25 min. i gotowe!

Po upieczeniu dwa małe krasnoludki udekorowały pięknie nasze muffiny. Co prawda Franklin bardziej się pożywiał niż dekorował, ale co tam! Zabawa była przednia!




Dzisiaj pierwszy raz muffiny nie wyszły takie, jak zawsze. Zazwyczaj są bardziej wyrośnięte i ładniejsze, ale cóż... Zabrakło mi mleka i zapomniałam dodać cukru... Dzieci mimo to wydają się być zadowolone :)
Smacznego:)

Jeśli ktoś ma jakiś sprawdzony przepis na muffinki bananowe, albo jakieś inne to poproszę:)




czwartek, 31 maja 2012

Mleko modyfikowane

Zbliżają się pierwsze urodziny Popo.
Naszła mnie taka refleksja a propos mleka modyfikowanego po pierwszym roku życia.
Oczywiście piszę to wszystko w odniesieniu do dzieci zdrowych, bez alergii czy problemów pokarmowych.
Pamiętam, że jak Franklin kończył rok, to zaczęłam wprowadzać mu do diety mleko krowie. Wydawało mi się całkiem naturalne, że niemowlak, który wkracza w świat dziecka, przechodzi na domowy stół to mleko też powinien dostawać jak dla dziecka, a nie oseska.
Zastanawiam się co ma na celu ta cała propaganda pt: "mleko modyfikowane piją dzieci do 3 r.ż."?
Sprzedaż im spada czy co?
Nie rozumiem dlaczego mleko od krowy, którym żywiły się poprzednie pokolenia ma być nagle gorsze od sztucznego?
Jeszcze parę lat temu opublikowali amerykańskie badania, z których wynikało, że mleko modyfikowane zawiera bardzo dużo białka, co przyczynia się w późniejszym czasie do otyłości. Badania naciągane? A może głęboko schowane do szuflady, żeby jeszcze trochę kasy wyciągnąć?

Tak mnie to wkurza!

Ze wszystkich stron jesteśmy bombardowani podprogowym przesłaniem: "Rodzicu! Jeśli zależy Ci na dobru i zdrowiu dziecka to wysil się trochę i zapłać!"
Guzik prawda!
 Od razu nasuwa mi się kolejny przykład bezwzględnego sięgania do kieszeni rodziców przy okazji szczepienia dzieci.
Rodzicowi mówi się, że owszem, może szczepić swoje dziecko szczepionkami refundowanymi, ale wtedy kłujemy np. 6 razy (w czasie jednej wizyty) zamiast 1 czy 2. Poza tym te szczepionki skojarzone (czyli np. 6 w 1 czy 5 w 1) organizm dziecka lepiej toleruje, nie ma odczynów itp. Jak myślicie, co ludzie wybierają? No pewnie, że sami płacą za szczepienia i to wcale nie mało, bo od 120 - 200zł.,a takich szczepień jest koło 6. Kto umie, niech liczy, jak ładnie zarabiają...
Szczepienie przeciw rotawirusom...
Bzdura totalna!
U dzieci leżących na oddziale zakaźnym z biegunką i wymiotami w ponad 80% trudno ustalić rodzaj drobnoustroju powodującego zachorowanie. Rotawirusy i adenowirusy ujemne, a dzieci jak chore, tak chore. Ktoś wynalazł szczepionkę, ktoś nakręcił rzewną reklamę, rodzice dali się wkręcić i interes się kręci...

Robienie biznesu uderzając w takie struny jest po prostu nieuczciwe i w Dzień Dziecka ja się temu sprzeciwiam!

piątek, 25 maja 2012

Truskawki i pizza

To faktycznie dziwne połączenie, ale jednego dnia jedliśmy domową pizzę, a na podwieczorek truskawki.
Franklin nigdy nie jadł truskawek. Nigdy ich nie chciał (w przeciwieństwie do Popo, który robi z nimi wszystko, co się da, a więc rozgniata, zjada, zrzuca, ogląda ;). Byliśmy na spacerze i Franklin zauważył sprzedających truskawki i poprosił, żebyśmy je kupili. Już raz w tym roku mieliśmy truskawki, bo też je chciał, ale jak przyszło co do czego, to nawet nie chciał ich wziąć do ręki. No tym razem było inaczej.

Franklin nie chciał jeść poprzedniego dnia. Tzn. na pewno chciał, ale mamy taką zasadę, że jeżeli Franklin o coś prosi, a potem tego nie je, to i tak musi to zjeść, inaczej nie dostanie czegoś innego. Dlaczego? Bo w przeciwnym razie przeganiał by mnie do kuchni co 5 minut i za każdym razem prosiłby o coś innego.

Tak więc tego dnia Franklin był bardzo głodny. Kupiliśmy te truskawki i wróciliśmy do domu, żeby upiec naszą domową pizzę. Wcześniej obrałam trochę truskawek, bo by mnie o nie zamęczył. Najpierw była jazda, bo truskawki są mokre a on chce suche... (?). W końcu zjadł pierwszą w życiu truskawkę. Widziałam, że mu smakuje, ale nie chciał więcej i mówił, że niedobre. Ok. Robimy pizzę. Zobaczył ciasto drożdżowe i koniecznie chciał spróbować. Gdzieś spadł mi na blat kawałek ciasta i Franklin szybko go zgarnął i zjadł po czym zachwycał się, jakie to dobre... (?). Ja tego nie ogarniam! Ale tak jak założyłam jakiś czas temu nie ekscytuję się tematem jedzenia.

Wrócił do truskawek. Je jedną i mówi: "Hmm, Całkiem dobre!"
Zjada drugą: "ale nie bardzo..."
?????

Upiekła się pizza. Dreptał wokół tej pizzy, pytał kiedy będzie, czy może już jeść.
Nakładamy na talerze, smarujemy ketchupem, jemy. Pierwszy kawałek zjadł bez awantury, z wszystkimi dodatkami. Drugi i oczywiście fochy i płacz, bo nagle nie chce papryki czy pieczarek. Pewnie pomyślicie, że dwa kawałki, to za dużo dla takiego małego dziecka. Ja wiem, że nie, bo to małe dziecko potrafi zjeść 5 niemałych kromek chleba, kiedy jest głodne.
No.. i właśnie tak mnie ten mój Franklin ćwiczy.

poniedziałek, 21 maja 2012

Na Dzień Matki

Kiedy cały dom pogrąża się w ciszy i błogim śnie, wydawać by się mogło, że praca Mamy dobiegła końca. Po męczącym dniu, pełnym rozlicznych zajęć przyszedł czas na odpoczynek.
Ileż to spraw trzeba było dzisiaj załatwić?
Śniadanie, pakowanie,potem do szkoły, do przedszkola, do sklepu, do papierniczego, na pocztę, na targ po warzywa i owoce, obiadek,sprzątanie, ze szkoły, z przedszkola, na basen, na karate, lekcje, spacer, kolacja...
Uff...
"Choć już spać" - woła Mąż.
"Już idę" - odpowiada Żona - "Jeszcze tylko..."
Co jeszcze tylko zrobiła Mama?
Mama jeszcze tylko: umyła naczynia, wypuściła kotka na zewnątrz, pozbierała ostatnie zabawki, poukładała ubranka dzieci, wywiesiła ręczniki po wieczornej kąpieli, wytarła podłogę w zachlapanej łazience, przyszyła oberwany guziczek, wstawiła pranie, wpuściła z powrotem kotka, wytrzepała wycieraczkę, poukładał buty, zajrzała do dzieci, przykryła je kołderkami, podniosła z podłogi misie, pogasiła wieczorne lampki, spakowała kostium biedronki dla Zosi do przedszkola, zrobiła listę zakupów na jutro, podlała kwiatki, zatemperowała kredki Krzysia, włożyła trampki Gosi do worka na buty, nalała kotkowi mleczka...

Praca Mamy, to najtrudniejsza praca na świecie.
Wszystkim Mamom świata życzę: wytrwałości, uśmiechu, pogody ducha, cierpliwości i miłości Waszych Dzieci.
Nie oznacza to, że mamy być idealne. Mamy kochać, pozwalać sobie popełniać błędy i je poprawiać.
Czasem jest lepiej, czasem gorzej, ale ta ROBOTA ma sens!!!
Pomyślności!!!

środa, 16 maja 2012

Zdarzeń kilka Franklina Świrka

To dobry tytuł.
Franklin czasem je super, a czasem nie.
Zależy to od wielu rzeczy, ale przede wszystkim od humoru Franklina i od tego, co jest na obiad. Spaghetti, kurczak, klopsiki, pieczeń - nie ma sprawy. Jak są takie potrawy, to gwarancja, że Franklin nie będzie głodował jest 100%. Oczywiście dodatków w postaci warzyw, sałatki czy surówki nie tknie i dlatego potem nie ma podwieczorku.

I tak dochodzimy do zdarzenia nr 1
W sobotę była tarta szpinakowa. Uwielbiam ją, dlatego czasami ignoruję upodobania smakowe Franklina i robię ją na obiad. Dzięki temu nawet mój Mąż polubił szpinak :) Franklin wchodzi do kuchni i pyta:
"Co dzisiaj robimy na obiadek?" (szczerze uwielbiam te jego pytanka)
"Ciasto" sprytna odpowiedź, bo przecież szpinak jest zapiekany na kruchym cieście.
Zagniatam ciasto, Franklin też chce, więc dostaje do miseczki trochę ciasta i ma zagniatać, jak ja. Oczywiście on nie chce takiego ciasta, on chce mieszać. Nie mam takiego ciasta, a wobec eskalacji wrzasków Franklina zabieram jemu ciasto i wyprowadzam go z kuchni. Wrzask narasta, ale nic nie zmąci mojej radości z przygotowań pysznego obiadku. Pomyślałam, że to będzie ciężki dzień, bo oczywiście Franklin tego nie zje. Chodził nerwowo i pytał czy już jest gotowe, bo on jest bardzo głodny i bardzo chce jeść. Odliczaliśmy sobie minuty na minutniku kuchennym, co nawet było fajną zabawą. Siadamy do stołu i nastawiam się na najgorsze, ale na twarzy stoicki spokój i zajmuję się swoim talerzem. Ku mojemu zdziwieniu Franklin sam pakował do buzi tartę wraz ze szpinakiem bez protestów i krzyków. Uff...

Tak przechodzimy do zdarzenia nr 2
W niedzielę mój Mąż postanowił sobie dogodzić i zrobił na obiad frytki (w naszym domu Tatuś jest od frytek, ja ich nie robię), ja przygotowałam mięso i marchewkę. Franklin zajadał wszystko oprócz marchewki. Wiedział, że musi zjeść wszystko, żeby dostać podwieczorek (a tego dnia były jego ukochane muffiny czekoladowe). I to jest sedno tego tego zdarzenia, bo widziałam kątem oka, jak Franklin wkłada do buzi tą nieszczęsną marchewkę i walczy ze sobą, żeby nie zwymiotować. Nie robi tego spektakularnie, nie zwraca na siebie uwagi, nie komentuje tego, nawet na nas nie patrzy. Robi to jakby sam dla siebie i widzę jak się zmaga sam ze sobą. On sobie w głowie czasami coś tak obrzydzi, że później nie jest w stanie się przemóc i poczuć prawdziwego smaku tego, co próbuje. Piszę tak dlatego, bo wiem, że wcześniej jadł bez problemu marchewkę i bardzo mu smakowała.
My oczywiście nie zwracaliśmy na to uwagi, ale słowa dotrzymaliśmy i dla Franklina nie było podwieczorku.

Zdarzenie nr 3
Poniedziałek. Na obiad makaron z warzywami w sosie śmietanowym. Franklin chce suchy makaron. Nie zgadzam się, więc jest bunt. Do picia woda i tak do wieczora. Franklin twardo wytrzymuje. Wieczorem ma wybór albo je makaron, albo chleb z pasztetem, albo z pomidorem. Wybiera chleb z pasztetem, nie chce go jeść, w końcu zasypia z talerzem w łóżku. Budzi się w nocy i prosi o sok. Mimo, że śpiący, to wie, że sokiem chociaż trochę się "naje". Dostaje wodę i chcąc nie chcąc zasypia.
Wtorek.
Rano przychodzi i mówi:
"Mamo! Brzuszek mnie boli. Czy możesz mi dać żółty soczek, żeby wyleczyć brzuszek?"
"Brzuszek boli Cię z głodu, żółty soczek nie pomoże, trzeba zjeść."
Została wczorajsza kanapka z pasztetem, Franklin bardzo głodny, ale nie weźmie do ręki czegoś, co wbił sobie do głowy, że mu nie smakuje. Wkładałam mu do buzi kawałki kanapki, ale on miał mnie karmić obranym jabłkiem (taki nowy kompromis w ramach przełamywania blokad). Jabłka obranego też do ręki nie bierze, musi być w skórce, ale tym razem się przemógł i pakował mi do buzi to jabłko, a ja w zamian karmiłam go kanapką. Znowu trochę ustępuję pola, ale niech ma, no...
Jakoś poszło...

Zdarzenie nr 4
Wtorku ciąg dalszy.
Franklin wygłodzony, przegoniony po spacerze chce jeść. Na obiad zupa kalafiorowa z mięsem kurczaka. Franklin wie, że nie będzie nic innego. Próbuje się targować, ale mu nie wychodzi. Wyjadł z talerza mięso i co tam mu jeszcze odpowiadało, ale chyba głód był silniejszy i w końcu zjadł wszystko (łącznie z marchewką...?) bez większej mojej ingerencji.

No i od czego to zależy, że jednego dnia marchewka przyprawia go o wymioty, a drugiego je ją bez problemów?
Dlaczego potrafi zjeść szpinak, a bardziej neutralnych w smaku warzyw czasem nie chce ruszyć?

Ponieważ nie znam odpowiedzi, to tytuł tego posta wydaje mi się być bardzo adekwatny.
Franklina czasem ogarnia mały Świrek i po prostu trzeba to przetrwać.
Ignorowanie tematu franklinowego jedzenia idzie mi coraz lepiej :)

środa, 9 maja 2012

Majówkowo - miodowo

No i proszę.
Majówka piękna sprawa.
Odpoczęłam, zrelaksowałam się... Nawet udało nam się wyskoczyć na kajaczki dzięki błogosławionej instytucji Babci i Dziadka, którzy przytulili nasze dzieciaczki :)

Super!

Obwiniałam się za to, że ciągle złoszczę się na Franklina, że mam mało cierpliwości... Myślę, że po prostu byłam przemęczona jednostajnością dnia codziennego. Małżonek mój w pocie czoła od rana do wieczora (nawet się zrymowało :) pracuje, więc siłą rzeczy jestem większość czasu z dziećmi sama.
Majówka się przydała.
Dzięki temu odpoczynkowi jakoś całkiem łatwo przychodzi mi zachowywanie anielskiej cierpliwości. Ciekawe na jak długo? ... Macierzyństwo wydaje mi się teraz najpiękniejszą przygodą życia. Byleby od czasu do czasu wynurzyć się i zaczerpnąć świeżego powietrza...
Franklin też jakiś taki grzeczniejszy, spokojniejszy. Co prawda zdarzają mu się małe nieposłuszeństwa, albo głupie odzywki, ale jakoś spokojnie udaje się nad tym zapanować.

Jeszcze przed wakacjami Franklina wprowadziłam system kar i nagród za zachowanie. Powiesiłam na lodowce kartkę przedzieloną na pół. Za dobre zachowanie Franklin dostaje uśmiechniętą buźkę, a za złe smutną. Wytłumaczyłam Franklinowi, na czym to polega i dodałam, że tylko Mama, albo Tata przyznaje buźki (bo na początku mi też chciał wpisywać smutne buźki za np. nie włączenie bajki...). Na koniec dnia liczymy buźki, jeśli jest więcej uśmiechniętych Franklin zasłużył na wieczorne bajki, jeśli więcej smutnych - zaraz po kąpieli idzie do łóżka.

Jedzenie? Bez większych zmian.
Wczoraj Franklin nie bardzo chciał jeść. Ugryzł banana i go zostawił. Oczywiście musiał go zjeść i zjadł. Nie zjadł obiadu, ani kolacji. Jogurtów wciągnąłby ze trzy, ale nie dostał. Wieczorem byłam znowu sama z dziećmi. Franklin zobaczył, że ma bardzo dużo smutnych buziek (6:2). Idziemy do kąpieli - Franklin grzeczny jak anioł, rozbiera się, kąpie, wychodzi kiedy proszę, sprząta zabawki - za wszystko dostaje uśmiechnięte buźki, ale ciągle o jedną za mało, żeby dostać wieczorne bajki. Generalnie za jedzenie lub niejedzenie nie przyznaję mu buziek, ale tym razem zrobiłam wyjątek. Obiecałam, że jak zje kanapkę z szynką to będą bajki. Popatrzył na mnie, zgodził się, zabrał kanapkę do pokoju, położył talerzyk na parapecie i podziwiając widoki z okna jadł grzecznie, bez wrzasków i krzyków. Dodam, że kanapki z mięsem nie jadł już chyba z miesiąc, bo nigdy nie chciał. Od czego to zależy, że Franklin raz reaguje spokojnie, a innym razem wrzeszczy i płacze?
Nie wiem...
Nie mam pojęcia...
Może chodzi właśnie o mój spokój?

Ach!
Witaj maj!
Jest pięknie!


poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Dziecko mnie wkurza!!!

To nic niezwykłego.
Wiem, że Mamy tak mają. I z tego powodu mają olbrzymie wyrzuty sumienia. Macierzyństwo traci blask, pozostaje frustracja i ciągłe wkurzanie się na siebie, na dziecko, na męża, na rzeczywistość.

Niepracująca zawodowo Mama i dziecko funkcjonują razem przez cały dzień. Symbioza ścisła. Dziecko, jak to dziecko, próbuje, Mama próbuje zachować cierpliwość, ale w końcu się wkurza, dziecko zachowuje się coraz gorzej, więc Mama wkurza się coraz bardziej, dziecku to nie pomaga... i tak w kółko.
Czego w takiej sytuacji potrzeba?

Niedawno żaliłam się pewnej osobie, że tak właśnie mam, że się permanentnie wkurzam na Franklina. Ta osoba powiedziała coś, co mnie zaskoczyło, ale też bardzo pomogło. Zamiast "nawracać", pouczać, strofować, Dobra Rada (w jak najlepszym tego słowa znaczeniu) powiedział:
"Znasz Jessicę?" - tak roboczo nazwijmy tą Mamę, a dla mnie ta Mama to uosobienie dobrej i najlepszej Mamy. "Ona mi ostatnio powiedziała, że nikt jej tak z równowagi nie wyprowadza, jak jej własne dzieci."

Zamknęłam się na chwilę i pomyślałam...
Ulżyło mi...
Nie chodzi o to, żeby deprecjonować inne Mamy. "Uff, Jessica jest tak samo beznadziejna, jak ja."
Nic z tych rzeczy! Jessica jest ludzka, bardziej rzeczywista, jest NORMALNA, ja jestem normalna...

Czasem nam się wydaje, że wszyscy inni lepiej sobie radzą, a my to takie do niczego jesteśmy. Inne Mamy mają dzieci zdolniejsze, wyższe, lepiej ubrane, grzeczniejsze, wszystkożerne, zdolne, mądre itd. itp.
Co ciekawe, te "inne Mamy" dokładnie tak samo myślą o nas. Tak to już jest...

Mi osobiście pomogła rozłąka z Franklinem. Pojechał na wakacje do swojej Cioci (niech Bóg ją błogosławi za to dobrodziejstwo!). Przez ten czas nabieram dystansu i podejmuje mocne postanowienia poprawy.

Dystans - nam się czasem wydaje, że tak, jak jest teraz, tak już będzie zawsze. Stety/niestety, ale nie. Dziecko urośnie zmądrzeje i jakie będzie miało wspomnienia? Jak zostanie ukształtowane? Ja często wpadam w pułapkę własnych myśli, bo wydaje mi się, że Franklin robi coś złośliwie, a w istocie tak nie jest. Jak sobie na chłodno pomyślę, to przecież niedorzeczne jest takie traktowanie trzylatka. Jeśli nawet on coś robi "specjalnie" i z premedytacją, to wynika to z czegoś zupełnie innego. On jeszcze nie umie wyrażać swoich emocji, radzić sobie z nimi, werbalizować uczuć i je rozładowywać. Czasem zamiast wkurzać się (chociaż dla mnie to trudne) chyba należałoby się zastanowić jak mu pomóc. Tym bardziej, że ja jako dziecko, zachowywałam się bardzo podobnie i pamiętam swoje ówczesne myśli i uczucia.

Mocne postanowienie poprawy - (uff..) mega trudne... Czy ja w ogóle potrafię opanować swój choleryczny charakter? Chyba sobie coś napiszę na lodówce, żeby o tym nie zapominać... Może lepszy tatuaż?

Jutro Franklin wraca... Koniec teorii. Czas na zajęcia praktyczne :)

piątek, 27 kwietnia 2012

Antystres II

Po prostu to lubię.
Mnie to odpręża...
I uwielbiam dawać prezenty własnoręcznie zrobione...








czwartek, 26 kwietnia 2012

Nieustanne próby

Dlaczego tak jest?
Nie wiem...
Franklin cały czas próbuje mnie, sprawdza moje reakcje, chociaż już od ponad trzech tygodni stosuję taktykę "podchodzę do jedzenia bez emocji".

Ostatnio zrobiłam te cebulaki i tego dnia jedliśmy w kuchni. Franklin stwierdził, że idzie do pokoju. OK. Jeszcze jest mały i niech tam sobie je, gdzie chce. Później się tym zajmę...
Poszedł...
Krzyczy z pokoju, że to mu nie smakuje...
Przychodzi do mnie i oczywiście upierdliwie marudzi...
Ja nic...
Wrócił do pokoju i krzyczy, że już mu smakuje... (!?) ...

Widział, że jem banana, poprosił, dostał...
Siedział z tym bananem i patrzył na niego...
Ja nic...
Stwierdził, że zje go gdzie indziej...
Ja nic...
Wrócił i mi go oddał, i powiedział, że zje go później. Za chwilę prosi o pomarańcza. Nie dostatnie dopóki nie zje swojego nadgryzionego banana. Ma to gdzieś... Ja też...
Po dwóch godzinach przeprosił się z bananem, tylko, że banan, jak to banan, zrobił się ciemny na nadgryzionym końcu i wygląda nieapetycznie. Pyta, co się z nim stało i co to jest tu na końcu?
"Zrobił się ciemny, bo nie zjadłeś go od razu".
"Aha" i zjadł.

W końcu doszliśmy do momentu, gdy głód staje się silniejszy niż chęć rywalizowania z mamą. Szczególnie jeśli na Mamie nie robi wrażenia zachowanie Franklina.

Przykładów można mnożyć. Franklin czasem się łamie, a czasem nie. Ale uparty jest... jak nie wiem co!
No, ale nie mogę się dziwić. W końcu jest dzieckiem swoich rodziców...

Ostatnio Franklin był u Dziadków przez cały weekend, a teraz jest u Cioci na wakacjach. Zauważyłam, że obojgu nam służy rozłąka... Ja nabieram dystansu, a Franklin ma okazję zatęsknić za oczywistą i wiecznie trwającą na posterunku Mamą...


poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Przepis na cebulaki

Ostatnio próbowałam nowego przepisu na cebulaki i postanowiłam się z Wami nim podzielić, bo wyszły ciekawie. Poza tym zawsze się przyda mała zmiana w kuchni i ucieczka od codzienności. Mąż ma jakby bardziej zaczarowane oczy... dziecko je bez krzyków... polecam;)

Cebulaki
2 filety z kurczaka
2 cebule
2 jajka
2 łyżki mąki ziemniaczanej
3 łyżki oleju
1 łyżeczka posiekanej pietruszki
1 łyżeczka posiekanego koperku
sól, pieprz,(zioła prowansalskie albo własne jakieś ulubione przyprawy)
Filety i cebulę drobno pokroić w kostkę włożyć do miski, dodać żółtka, mąkę ziemniaczaną, olej, zieleninę, przyprawy. Następnie ubić białka, wszystko razem dokładnie wymieszać i piec na gorącym oleju.
Ja ostatnio namiętnie używam patelni grillowej, bo prawie nie trzeba dawać tłuszczu do smażenia.

Ja podałam je z pire z ziemniaków i gotowanego selera oraz z kalafiorem z koperkiem.
Smacznego;)

sobota, 21 kwietnia 2012

Jak jest?

Jak jest?
Do kitu jest...
Chociaż wiem, że człowiek nigdy nie jest zadowolony...
Jak mieszka u Rodziców, to chce się wyprowadzić, choćby do kawalerki...
Jak ma mieszkanie, to chce mieć większe...
Jak ma duże mieszkanie, to chce mieć dom...
I tak w kółko...

I ze mną też tak jest...

Jak Franklin nie jadł, to chciałam, żeby jadł cokolwiek, ale żeby jadł...
Jak zaczął jeść suche produkty, to chciałam, żeby jadł choćby chleb z masłem...
Jak już zaczął jeść chleb, jogurty, twarożek, od biedy jabłko czy banana, to narzekam, że Franklin ma mało urozmaiconą dietę...

Franklin potrafi zjeść bardzo dużo. Całe udo od kurczaka, na kolację 5 kromek chleba z twarożkiem!!! I to w dniu, kiedy zjadł obiad. Dać? Nie dać, bo za dużo? Co zrobić, gdy dziecko prosi?
Problem teraz mam z urozmaiceniem diety, bo Franklin chętnie je ryż, makaron, ziemniaki, jak jest sos mięso w dużych ilościach, ostatnio nawet zjadł rybę (!?), ale żadnych warzyw nie chce... Słodycze oczywiście w każdych ilościach, wczoraj poprosił nawet o pączka (?!). Pączków nigdy nie chciał, bo się lepią do rąk i strasznie brudzą, a tu proszę...! "Mamo, poproszę pączka, albo nie, dwa...".
Monotonia jego diety jest jednak przygnębiająca... Na kolację tylko ten twarożek, żadnych wędlin, a w ciągu dnia jako przekąska jogurty. Ostatnio dostał jakiejś wysypki na twarzy. Był cały czerwony, następnego dnia to zniknęło, ale skóra była szorstka jak papier ścierny. Myślę, że może dostawał za dużo produktów mlecznych i miał małą nietolerancję. Odstawiłam mleko i inne pochodne, ale co mam zrobić, jak on nie chce nic innego?
Chociaż ostatnio mnie zaskoczył, bo jak już niczego nie mógł dostać, co chciał, to jadł... suchy chleb razowy ze słonecznikiem. Oczywiście nie chodzi mi o czerstwy chleb razowy, tylko chleb niczym nie posmarowany...

Najgorsze jest to, że nie mam już zacięcia do tego tematu. Pozostawiłam sprawy własnemu biegowi i mam wrażenie, że czego świadomie nie wypracuję, to Franklin nie robi postępów. Ale chyba do głosu dochodzi mój charakter z zamiłowaniem do planowania, kontrolowania, animowania... nie potrafię czasami popatrzeć na tą sytuację z dystansu... Dlatego kolejnym moim sposobem na unikanie własnych błędów związanych z tym tematem jest przekazanie kontroli osobom trzecim. Czasami po prostu mówię, że dzisiaj Tatuś robi kolację i się wycofuję. Nawet jeśli Tatuś daje coś czego ja bym nie dała, nie krytykuję, nie reaguję, dzisiaj władzę żywieniową ma Tatuś i tyle...

Coś co mnie wkurza...
A... może innym razem o tym napiszę ;)

poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Zaparcia u niemowląt

Wrażliwych i twierdzących, że mamuśki lubią sobie pogadać o kupie ich dzieci, proszę, żeby nie czytali dalej tego posta ;)

Postanowiłam się podzielić moim doświadczeniem, bo wiem ile mnie nerwów kosztowało walczenie z zaparciami Popo. Okropność... Nic nie pomagało. Po poradę musiałam jechać z sześciomiesięcznym niemowlakiem do gastroenterologa dziecięcego, do oddalonego o 60 km. miasta, w 20 stopniowym mrozie, w dodatku kolejką, bo samochód nie odpalił. A żeby było śmieszniej nie dostałam żadnej recepty tylko lekarz poradził mi "domowy sposób", który zadziałał.
Dlatego w głębokim poczuciu misji i konieczności dzielenia się wiedzą piszę ten właśnie post dla wszystkich stroskanych Mam.

Nie będę się tu rozwodzić nad kupą Popo, ale problem był spory. Doszło nawet do konieczności "wydłubywania" stolca z odbytu wrzeszczącego dziecka. Okropne przeżycie, nawet jak dla mnie.

Usg jamy brzusznej nic nie wykazało, krew też w porządku, Popo karmiony piersią, więc o co chodzi?

Poradnik:

Pokarmy, które należy wyeliminować:
- banan
- kleiki ryżowe
- marchewka w nadmiernej ilości

- czasami vit. D3 powoduje zaparcia (w ogóle należy z nią uważać, bo przedawkowanie powoduje również brak apetytu).

Co podawać:
- zaczęłam od dopajania Popo czystą wodą przed każdym karmieniem (2-3 łyżki wody) - nie pomogło
- herbatka ułatwiająca trawienie z Hippa (wcześniej sama parzyłam koper włoski, ponoć anyż też dobrze działa, rumianek)
- soki owocowe z jabłuszka, gruszki, białych winogron
- zaparcia czasem są spowodowane niedoborami we florze jelitowej, dlatego zaleca się podawanie probiotyków (LacidoBaby, Lacidofil, Lakcid) - u Popo bez efektu...
- w aptece można dostać Lactulosum bez recepty (dawkowanie w ulotce, ja po tygodniu oczekiwania na efekty zwiększyłam dawkę i nic). Chociaż bardzo się broniłam, to jednak zaopatrzyłam się w czopki glicerynowe na wypadek ponownej konieczności "pomagania" Popo załatwić się. Jeśli ktoś ma dojścia, albo receptę to można też stosować Lignocainę w żelu (urologiczną) i po nażelowniu końcówki tubki, włożyć ją dziecku w pupę (końcówkę oczywiści, a nie tubkę) i wpuścić żel do środka. To powinno pomóc dziecku się załatwić. Wiem, że to śmieszne, ale jak sobie przypomnę swoją bezradność w tamtych momentach, to oddałabym wszystko, żeby to się nie powtórzyło. Ten podpunkt, to oczywiście doraźna pomoc, a nie rozwiązanie problemu zaparć.
- na receptę dostałam Debridat, początkowo był efekt, ale potem wszystko po staremu :( Zwiększenie dawki też nic nie dało.
- chirurg dziecięcy poradził ziele senesu, w aptece bez recepty.
NIGDY TEGO NIE PODAWAJCIE DZIECIOM!!!
Gastroenterolog powiedział, że senes uszkadza unerwienie przewodu pokarmowego i problem tylko się nakręca. Później dziecko (dorosły również - dla wszystkich odchudzających się tą metodą) nie jest w stanie się normalnie załatwić bez tego paskudztwa...

W końcu to, co pomogło to:
- Forlax (proszek do sporządzania roztworu do picia). W aptece bez recepty. Preparat działa na "kupę", a nie na przewód pokarmowy, dlatego nie uzależnia. Jest to środek dietetyczny, a nie leczniczy. W aptece są najczęściej opakowania po 10 g, Popo (6 miesięcy) miał dostawać 3 g dziennie, więc opakowanie dzieliłam na 3, tak więc jedna saszetka wystarczała na 3 dni.
- oraz  50 ml soku ze świeżego buraka (sezon w którym można jeść surowego buraka kończy się na początku marca, potem nie zaleca się jego spożywania, bo ponoć w starych burakach gromadzi się jakaś toksyczna substancja, która jest nieszkodliwa po ugotowaniu). Ja początkowo kupowałam sok z buraka z MarVitu, ale jak zbliżał się koniec sezonu, to kupiłam 2 kg buraków, przetarłam je na sok i zamroziłam w małych porcjach w torebkach foliowych. Oczywiście produkty MarVitu nie są przeznaczone specjalnie dla niemowląt, ale ja jakoś nie miałam oporów, żeby podać je Popo.
A! I jeszcze jedno. Sam sok z burak jest wstrętny w smaku, dlatego łączyłam go z sokiem jabłkowym w proporcji 50ml buraka/100 ml soku z jabłka i Popo jakoś to pił.

Efekt był super. Skończyła się męka. Uff...


Potem stopniowo podawałam na przemian, co drugi dzień Forlax i sok z buraka. W końcu udało się całkiem wycofać i sok i proszek.
Efekt: do dziś nie mamy już kłopotu z zaparciami, a ja mam w zamrażarce pół szuflady soku z buraków ;)

Na pocieszenie wszystkim Mamom napiszę, że niemowlęta wyrastają z tego i nie należy zaprzestawać rozszerzania diety dziecka. Wręcz myślę, że różnorodna dieta dziecka pomaga w osiągnięciu dojrzałości przewodu pokarmowego. Tak więc głowa do góry!
Pozdrawiam;)

sobota, 14 kwietnia 2012

Bawmy się jedzeniem

Chociaż wiem, że to może brzmieć gorsząco, to zachęcam. Nie chodzi mi oczywiście o niszczenie jedzenia w zabawie. Rzucanie po ścianie żywnością też odpada. Ale na przykład stworzenie owocowych figurek, które później zjadamy, to co innego. Ja spróbowałam, ale niestety Franklin nawet nie chciał brać do ręki owoców. Wbijał w nie jedynie wykałaczki... Nie poddaję się, może kiedyś coś mu się odmieni i będzie to dla niego fajna zabawa? Pewnie mi powiecie, że może przy wbijaniu wykałaczek też się świetnie bawił, ale ja widziałam na jego twarzy niepewność i żal... Nie napinam się. Spróbowałam... moim zdaniem nie wyszło, ale już nauczyłam się spokojnie czekać na efekty.
Dziecko nie jest maszyną, która robi i lubi robić to co my...
Dziecko lubi zaskakiwać ;)

Oto nasze dzieło

Ale za to racuszki z jabłkami były super! Franklinowi tak smakowały, że nawet jadł je ręką...

Mój mały robot kuchenny ;)


środa, 11 kwietnia 2012

Niejadek stał się "jadkiem"

Franklin je.
To za razem moje zwycięstwo i porażka...
Zwycięstwo:
Franklin je śniadanie (najczęściej kanapki z twarożkiem), obiad - jak mu smakuje, kolację...
Nie dyskutuję z nim o jedzeniu, nie powtarzam w kółko zasad, bo już wiem, że on je zna. Wolę, żeby on sam mi powiedział dlaczego nie może słodyczy czy innych przywilejów... Czasem przychodzi i pyta, czy może "coś" ja mówię tylko krótkie "nie". Nie tłumaczę, nie przekonuję. On pyta: "dlaczego?"
"wiesz dlaczego"
"bo nie zjadłem obiadu?"
"Tak".
I koniec.

Porażka:
bo mimo wszystko ja, która uważałam się za świadomą Mamuśkę, dałam się zmanipulować... To niejedzenie Franklina było spowodowane jakimś moim zachowaniem. Tylko nie bardzo mogłam zrozumieć, co mogło mieć na niego taki wpływ? Zrobiłam krótką retrospekcję i doszłam do wniosku, że za dużo uwagi poświęcałam temu tematowi. Franklin miał półtora roku, jak leczyliśmy go z anemii. Pamiętam moją radość, jak w końcu zaczął coś tam zjadać, ale też pamiętam, że w obecności małego, niby nic nie kumającego dziecka, mówiłam o tych problemach z jedzeniem. Żaliłam się Mamie, Siostrze, a on to wszystko słyszał. Ja uważałam, że przecież Franklin tego nie zrozumie, bo jest za mały, a jednak coś tam się w tej małej główce poprzestawiało i zaczął się problem.

Moje życie z kochanym Franklinem jest na najlepszej drodze do spokojnego "współbytowania spożywczego". Nie mam już nerwa na samą myśl, że mamy jechać do Dziadków na obiad i na pewno Franklin odstawi histerię. W Święta było super. Nie znaczy to, że moje dziecko siedziało grzecznie przy stole i smakowało wszystkich pyszności. O, nie! Śniadania Wielkanocnego odmówił i siedział w korytarzu, nie chciał usiąść nawet z innymi dziećmi, które bardzo lubi. Trudno. Siedział sobie cichutko bez ryków i krzyków. Super. Nie chce, to nie. Jaki spokój... Jaka błogość... Mogliśmy sobie spokojnie zjeść śniadanko i cieszyć się swoim towarzystwem. Gdybym go w tym momencie przekonywała do wspólnego siedzenia sama sobie zepsułabym ten poranek, a po co? W imię idei, że wszyscy muszą siedzieć razem? Sam zachce, jak będzie starszy i mądrzejszy.
Potem był obiad u drugich Dziadków. Franklin znowu siedzi spokojnie, zjada obiadek sam, bez proszenia mnie o pomoc (czyli mamo nakarm mnie), bez płaczu i targowania się. Zgłodniał, wiedział co go czeka, jak nie zje, nikt nad nim nie stoi, nikt nie zwraca na niego zbytniej uwagi, nikt nie przekonuje i proszę: kolejny posiłek skonsumowany w spokoju i pełnej harmonii z otoczeniem. Super!

Kilka przełomowych chwil:

Podczas przedświątecznego pichcenia, Franklin cały czas mi towarzyszył. Było fajnie, bo spokojnie i nawet mi pomagał. Ciągle pytał: "a jak to smakuje?" "czy mogę spróbować?" "Mamo? Myślisz, że Tacie to będzie smakowało?" "Myślisz, że mi to będzie smakowało?". A ja tylko: "Myślę, że tak" "Spróbuj" "Nie wiem" itp. W efekcie tych kulinarnych eksperymentów, Franklin wyjadł mi wszystkie orzechy (których wcześniej nie chciał nawet dotykać...), migdały w płatkach też nie ocalały, a hitem dnia było... surowe ciasto na mazurka kajmakowego... Kto to ogarnie?

Uwielbiam owoce i nie wyobrażam sobie dnia bez nich. Popo już ma ząbki, więc nie ucieram mu jabłuszka (i tak nie chce go jeść w takiej postaci), tylko daję całe kawałki, które sobie gryzie. Ja też przy okazji je chrupałam. Franklin zaciekawiony i pozostawiony w spokoju, przeanalizował sytuację i chyba stwierdził, że jest stratny, że nie je tego naszego przysmaku. W końcu pewnego dnia zapytał, czy dla niego też zostanie jabłuszko?
"Przecież Ty nie lubisz chrupiącego jabłuszka..."
"Ale jakbym chciał?"
"A, jakbyś chciał, to byś dostał..."
"A myślisz, że to będzie mi smakowało?"
"Nie wiem, ja uwielbiam jabłuszko.."
Poprosił i dostał. Jadł, jadł, jadł... Pierwszy raz od czasów niemowlęcych, Franklin jako trzylatek zjadł jabłko. Sam je wziął do ręki i sam jadł. W środku bardzo mnie to cieszyło, ale na zewnątrz nic. W końcu nie emocjonujemy się jedzeniem... Pomarańczy teraz też nie kroję na kawałeczki. Franklin bez oporów bierze do ręki całe cząstki i zjada. Super!

Tutaj co prawda je banana, ale to też przełom.


Zdziwienie moje sięgnęło szczytu w sobotę. Ponieważ Franklin nie jadł nic od obiadu dnia poprzedniego, był już bardzo głodny. Nie chciał zjeść zupy, więc zupa była też na śniadanie. Stwierdziłam, że skoro Franklin i tak nie je, to w końcu zrobię coś na obiad, na co ja mam dziką ochotę: makaron ze szpinakiem. Zrobiłam jak dla siebie, bez oglądanie się na dziecięce gusta. Podsmażyłam cebulkę z czosnkiem itd. Franklin chodził nerwowo koło garnków i pytał, co na obiad? Odpowiedziałam zgodnie z prawdą. W końcu słowo "szpinak" i tak mu nic nie mówi... Zobaczył potrawę jeszcze w garnku, powiedział, że chce i dostał. Nie zjadł wszystkiego, ale spróbował... Rozumiecie to? Spróbował makaronu oblepionego zielonym czymś... ?! Dla mnie bomba!

Musiałam zrobić to zdjęcie, bo sama nie mogłam w to uwierzyć...

Jednak, żeby nie było tak kolorowo, to bilans musi zostać wyrównany... Teraz Franklin nie chce się kłaść spać wieczorem i w efekcie po kąpieli i całym rytuale kolacyjno-bajkowym uprawia wieczne wędrówki po mieszkaniu... Już wolę te wieczory z moim małym uparciuchem niż wojnę o jedzenie, więc nie przejmuję się tym za bardzo.

I co ja teraz zrobię z tym blogiem?
Tytuł chyba nieaktualny...
Ale zostanę z Wami, bo Was polubiłam ;)

wtorek, 10 kwietnia 2012

Wizyta u Magdy Gessler

Na to czekałam...
Jestem fanką wszelkich, dobrych programów kulinarnych, tak więc w moim repertuarze obowiązkowo musiała się znaleźć Magda Gessler. Koniecznie chciałam sprawdzić czy ta burza blond loków, co tak wszystkich krytykuje (słusznie z resztą...), sama prowadzi super restaurację... No i sprawdziłam...
Razem z "my Frends from school" idziemy do restauracji "Polka" w Warszawie.


Sprawdziłam adres: Świętojańska 2, a super. to gdzieś na starym mieście, będzie łatwo dotrzeć... Kurczę, jak zobaczyłam lepiej lokalizację, to się okazało, że to tuż obok Zamku Królewskiego... Za samą lokalizację trzeba będzie trochę dopłacić... Psychicznie przygotowałam się na dobre jedzenie i słony rachunek... Nic nie zmąci mi radości tej chwili...
Wchodzimy. Odebrano od nas okrycia i zaprowadzono do stolika - sala zielona I. Tak, tak, bo jeszcze do wyboru była sala zielona II, kurpiowska, lawendowa, ludowa i jeszcze coś tam... Ale należało zdecydować w trakcie rezerwacji (to też ważna informacja, trzeba mieć rezerwację stolika inaczej nici.. nie wpuszczą...), więc grzecznie siadamy na wskazanym miejscu.
Rozglądam się: kwiaty jeśli są, to żywe, żadnych sztucznych kurzołapów. Syfiastych dywaników czy brudnej wykładziny też nie uświadczysz... Wszystko czyste, schludne i pachnące...
Sorry, ale nawet toaletę muszę opisać: kafle piękne, chyba robione na zamówienie, pachnie super, aż chce się tutaj zostać, dyskretna muzyczka w tle, żeby się spokojnie wysiusiać, papier toaletowy przewiązany wstążeczkami... Ulala, burżua... Czuję poziom, ale niespeszona okazałością miejsca robię co muszę i wracam do stolika:)
Zamawiamy:

"Pierogi do syta" he, he... pierogi rozumiem, ale gdzie te "do syta"?


Pomidorowa, wygląda jak pomidorowa, ale była na prawdę pyszna...

Polędwica wieprzowa w sosie śliwkowym oraz ryż z warzywami.
Eskalopki wieprzowe podawana z zasmażaną kapustą i z ziemniaczkami z wody.

Sałatka szwajcarska (tego nie zjadłam do końca.. chociaż było bardzo dobre, to dla mnie zbyt monotonne w smaku).
Do wszystkiego oczywiście winko pyszniutkie - po kieliszku.

O kurcze! Jednak ona się zna na jedzeniu. Wszystko super doprawione, ładnie podane, składniki czuć, że świeże, nie ma szukania oszczędności, jak ma być dobre, to trzeba zainwestować... Muszę przyznać, że nigdy nie jadłam takich wybornych potraw. Nawet zwykłe pierogi niezwykłe, a najbardziej mi smakowały te ze szpinakiem. Mmmmm! Pycha!
No dobra! To teraz Pani Magda może sobie krytykować... Nie znalazłam nic, za co można by odjąć punkty (no chyba, że ceny...). Nasze ucztowanie kosztowało w sumie prawie 200 zł., ale na swoje usprawiedliwienie muszę dodać, że sam napiwek wynosił 10% zamówienia i był wliczony automatycznie do rachunku... W karcie jest o tym informacja, więc nie byłyśmy zaskoczone...

W sumie, to zaliczam tą wizytę do odskoczni od codzienności i traktuję jak powiew luksusu... Może to trochę śmieszne, ale tak właśnie jest: posiłek zjedzony w miłym towarzystwie, bez pośpiechu i płaczu dzieci, wycia Franklina i innych "domowych" atrakcji zaliczam do luksusu. Czułam się tam zadbana i smakowo dopieszczona;)

piątek, 6 kwietnia 2012

Antystres

Odnalazłam pasję, którą mogę realizować wieczorami, kiedy zostaję sama w domu, a dzieci śpią smacznie w łóżeczkach.
To mój świat...
To mój relaks...



Efekt mojego relaksowania się po dniu pełnym wrażeń.


Nie ma to jak usiąść i zacząć malować...

Decoupage to nowość w moim repertuarze artystycznym. Tą starą tacę postanowiłam odnowić dla Mamy.

Szlifowanie, czyszczenie, projekt i malowanie...



Praca nad szczegółami...

Tapowanie... (?)

Efekt końcowy ;)


Moja doniczka ;)
I jeszcze jedna ;)