Czasami można niejadkowi przemycić w jedzeniu coś czego nie lubi. I super. Dziecko zjadło warzywo, na którym nam zależało, zielony, "paskudny" kalafior, "nieukochany" szpinak (chociaż ja szpinak uwielbiam) czy "znienawidzoną" marchewkę. Obowiązek rodzicielski spełniony - dziecko nakarmione zdrową żywnością. ALE... Co jak mały podrośnie (mózg i intelekt też) i w końcu się zorientuje, że mamusia się bawi w chowanego z kalafiorem, szpinakiem i marchewką? Klapa... Dlatego jestem zwolenniczką świadomego karmienia dzieci. Wiem, że to brzmi górnolotnie, ale ja tak mam. Jak to wygląda w praktyce? Nie robię kuchennych pogadanek o wartościach odżywczych warzyw i owoców. Bynajmniej!
Zrobiłam tosty (sandwiche) z serem oczywiście (przypomnę tylko, że Franklin nigdy nie zjadł normalnej kanapki, nawet jej do ręki nie wziął). Pierwszy raz Franklin nie wiedział z czym są. Weszłam do pokoju z talerzem pełnym kanapek na ciepło i pytam: "kto ma ochotę na chrupiące trójkąciki?" (Franklin zna już wszystkie kształty i bardzo go kręci geometryczny świat). "JA!!!" naprawdę tak było. Więc jedzą moje chłopaki. Na końcu pytam: "A wiesz Franklin z czym były trójkąciki?" "Nie" "Z serem. On się rozpuścił i powstało takie smakowite, serowe toffi." Tylko na mnie popatrzył, nic nie powiedział. Potem przyszedł do kuchni i tak jak ja zapytał z czym były kanapki. Powiedziałam szczerze: "Z serem". Przyjął do wiadomości. Następnym razem robiliśmy trójkąciki razem. Widział, że wkładałam do środka ser i nie oponował. Dzisiaj już wie, z czym są trójkąciki, a mimo to je kocha. Wczoraj, gdy robiłam kurczaka z warzywami, ucierałam trochę sera nad potrawą, a Franklin woła: "Więcej mamo! Jeszcze więcej!" I choć normalnej kanapki z serem nie zje, to zaakceptował go na naszej domowej pizzy czy w innych daniach. Wie, co je. Słowo "ser" funkcjonuje w jego głowie jako coś, co już jadł. Wróg nieco oswojony.
Idźmy dalej. Franklin nie weźmie do ręki jabłka, nawet jeśli jest w całości. Jabłko dla niego jest niejadalne. Dzisiaj robiliśmy placuszki z jabłkami. Franklin mieszał ciasto, potem bił pianę mikserem (i to jak super), a ja w tym czasie tarłam jabłka. Franklin to widział, widział również jak dodaję te utarte jabłka do ciasta, jak smażę placuszki. Sam je sobie posypał cukrem pudrem i zjadał. Najpierw widelcem, a potem brał placuszki do ręki (sama się zdziwiłam, bo przecież taki placuszek jest nieco tłusty, ale Franklina nawet to nie zraziło). Sprzątam kuchnie po naszej placuszkowej orgii i pytam Franklina:
M: Fajnie było, co?
F: Taak.
M: A co dodaliśmy do ciasta?
F: Mąkę, jajo, mleko...
M: Tak, i co jeszcze?
F: Nie wiem.
M: A co się stało z jabłuszkiem, które mama ucierała?
F: A, no tak, też tam było.
M: Pyszne placuszki, co?
F: Ja uwielbiam te placuszki!
Jabłko też już nieco oswojone.
Jeszcze prościej: Franklin uwielbia ketchup, ale pomidora nie dotknie nawet kijem przez szmatę. Pytam go: "Franklin, a wiesz z czego jest ketchup?" "Hmm, z mleczka?" (czego ja się spodziewałam? Przecież wszystko jest z ukochanego mleczka...) "Nie, z pomidorów. Zobacz, co tu jest na tym rysunku?" I pokazuję mu etykietę od ketchupu, a tam jak byk - pomidory. Może kiedyś przyjdzie czas na pomidora też...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz