Kwestia smaku u dzieci jest dla mnie fascynująca.
Czasami Franklin jednego dnia coś je, a drugiego dnia mówi, że mu to nie smakuje. To oczywiście z jego strony manipulacja, próba sił, czy co tam jeszcze woli, dlatego nie bardzo mnie to wzrusza.
ostatnio jednak zdarzyło się coś ciekawego...
Franklin wygrzebał z szuflady słodyczowej jakiegoś zdobycznego lizaka, a że tego dnia jadł ładnie i śniadanie i obiad to nie miałam nic przeciwko konsumpcji znalezionego łakocia. Lizak miał kolor fioletowy i smakował jak wygazowany, ciepły napój energetyczny (nawet nie mogłam doczytać, co ten smak miał przypominać, jagodę? winogrono?). Franklin dzielnie go lizał i sam siebie przekonywał, że mu smakuje. Po 2 min jednakowoż się poddał i odłożył lizaka. Ale nie dawało mu to spokoju, więc zdecydował się na podejście drugie i znowu to samo - liże i zachwala, że dobry (sorry, ale nawet mi nie smakował...), niestety wstrętny smak był nie do przejścia, znowu go odłożył. I tak jeszcze ze dwa razy...
Tak sobie pomyślałam, że gdyby ludzie produkowali obiady w kształcie lizaków i lodów, to nie byłoby żadnego problemu z niejadkami ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz