Franklin
nie chce jeść. Ok. Ale on nawet nie dotyka jedzenia, którego nie je.
Nie weźmie do ręki banana, ogórka, pieczarki. I nie mówię wcale o
pokrojonych warzywach czy owocach. One są w całości, a i tak wywołują we
Franklinie obrzydzenie. Tak więc trzeba go jakoś oswoić z jego wrogiem.
"Franklin powąchaj jak to pachnie." (z wąchaniem jest najmniejszy problem)
"A może pocałujemy paprykę?" (z tym jest gorzej)
"F, a jakie to jest? Gładkie czy niegładkie?"
"F, a czy to ma futerko? (kiwi:)"
A jak już coś weźmie do buzi to pytam:
"Jaki to ma smak?"
"A jakie to jest? Twarde czy miękkie?"
"Słodkie czy słone?"
"Gorzkie czy kwaśne?"
Dzięki tej metodzie Franklin czasami
przestaje się koncentrować na tym, że tego nie lubi, a zaczyna zwracać
uwagę na doznania smakowe i dotykowe. Jak z każdą metodą bywa i ta nie zawsze działa, ale nie
raz uratowała sytuację.
Atrakcyjność podawanego dania
też nie jest bez znaczenia. Zupełnie inaczej prezentują się np.
ziemniaki polane sosikiem niż rozgnieciona paćka; widok całego placuszka
jest bardziej zachęcający niż pociętych kawałków. Poza tym, Franklin
porównując swój talerz z przygotowanym wcześniej dla niego jedzeniem z
naszymi, na których panował mimo wszystko większy porządek, chciał jeść
to co my i w takiej postaci jak my. Wiem, że to wydaje się trochę
śmieszne, ale dla dziecka to całkiem poważna sprawa... Dlatego
nakładałam mu małe porcje posiłku, ale w całości. Franklin jedząc,
prosił, żeby mu coś pokroić, słowem bardziej angażował się w proces
jedzenia. Wykazywał inicjatywę, "zdobywał jedzenie". Niestety kolorowe kanapki czy owocowe figurki nie robią na nim wrażenia. Chyba za dużo nowości... Wszystko przed nami... Ach... Zmęczona jestem...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz