Zanim Wam opiszę jak moje dziecko zostało cudownie uzdrowione, to najpierw kilka słów...
Zaczęło się od anemii - anemia wyleczona.
Następny target: rozciągnąć żołądek Franklina, pobudzić produkcję soków trawiennych, odnaleźć radość z jedzenia. No prawie osiągnięte.
W efekcie moich wielomiesięcznych starań Franklin poszerzył znacznie poszerzył swój jadłospis. No tak, tylko że on nie jadł sam obiadów - ja go musiałam karmić. A robił to całkiem sprytnie. Przychodził do mnie, wbijał swój prosząco - błagalno - przymilny wzrok i mówił: "Mamo, pomożesz mi zjeść obiadek?" (robił tak już przed urodzeniem Popo, więc nie był to wynik braterskiej zazdrości). A że mi zależało, żeby zjadł, bo wtedy reszta dnia jest o wiele bardziej przyjemna, to mamuśka karmiła zdrowego psychicznie i fizycznie trzylatka (!!!). I było tak, że w ciągu dnia najpierw musiałam nakarmić Popo, potem sama szybko coś połykałam, dyskutując z Franklinem na temat konieczności zjedzenia obiadu (codziennie to samo... sic!), a na końcu karmiłam mojego 14 kg bobasa - Franklina (!). Chore! Ale nawet dla najbardziej ociemniałej matki w końcu przychodzi moment otrzeźwienia, tak więc i ja w końcu tego dostąpiłam. Olśniło mnie... Jak to? Dlaczego ja tak postępuję? A jak go nie nakarmię, to co się stanie? Sama sobie robię pod górę! Dosyć tego! No i akcja! Znowu przeanalizowałam swoje postępowanie i stwierdziłam, co następuje:
- poświęcam Franklinowi dużo czasu, razem coś wymyślamy, chodzimy karmić kaczory, na kulki, na spacery, bawimy się w kuchni i poza nią. Jest super, ale tylko w kwestii jedzenia Franklin może sobie podyskutować: "jak zjem 2 kawałki to...", "za 3 widelczyki będzie coś tam...", "zjem, ale tylko 4 plasterki, dobrze?" i tak w kółko...
- czy Franklinowi coś smakuje czy nie, zawsze odkręci tak sytuacje, że mimo wszystko mi zależy, żeby zjadł, to on mi tłumaczy zasady - słowem może sobie pogadać, a w efekcie ma poczucie władzy...
- mimo, że tego nie chcę, on widzi, jak mnie wkurza jego niejedzenie i nakręca się tym...
Oczywiście wszystko robi nieświadomie, ale wstyd się przyznać, że wykiwał mamusię bezbłędnie...
Gdy sobie to wszystko uświadomiłam (a był to długi i bolesny proces ;) zwątpiłam w swe rodzicielskie umiejętności i intuicję... Ale nic, głowa do góry! Mama do poprawki i będzie dobrze. Zaczynamy wszystko od nowa.
Jak zwykle zaczęłam od rozmowy z Franklinem i objaśniania nowych zasad:
- koniec z karmieniem go, od dzisiaj co sobie włoży do ust, to jego.
- koniec wszelkich dyskusji na temat jedzenia, żadnego targowania się, wyliczania, plasterków, łyżeczek, widelczyków, ziarenek. KONIEC!!!
- temat jego jedzenia jest mi zupełnie obojętny, stawiam śniadanie/obiad/kolację, a co on z tym zrobi to mi wisi... żadnych emocji
Efekty (nie uwierzycie, bo ja sama ledwo mogłam w to uwierzyć...):
- pierwszy obiad zakończył się dwugodzinnym rykiem i "głodną" nocą (po raz pierwszy od dawna poszedł spać głodny) - nawet mnie to nie obeszło...
- rano pierwsze oznaki nawrócenia: ponieważ wczorajszy obiadek nie wyglądał apetycznie, to nagle mamusine kanapki z szynką stały się wymarzonym śniadankiem (Franklin nigdy nie zjadł normalnej kanapki z czymkolwiek, a próba próbowania zakończyła się zażyganą podłogą..), był taki głodny, że nagle domniemana fobia zniknęła bez śladu! Wcinał, aż mu się uszy trzęsły... ja dalej nic - w ogóle mnie to nie obchodzi...
- następnego dnia byliśmy na zakupach, Franklin bez śniadania - nie obchodzi mnie to. Miałam ze sobą tylko banana dla Popo. Jak Franklin zobaczył tego banana, to mało się nie wściekł, chyba z godzinę o niego prosił i dostał. Zjadł cały, ale cały czas dyskutował "zjem tylko 3 plasterki" "jeszcze tylko kawałek", a ja: "chcesz to jedz, nie chcesz - nie jedz. Nie rozmawiam o jedzeniu..."
- potem poszliśmy na obiad do Ikea na słynne frytki i klopsiki, ale nie ma frytek bez klopsików - zjadł wszystko sam. Nawet nie prosił o pomoc.
- ostatnio poszłam do kuchni się odstresować i robiłam fasolkę na ostro. Franklin przyszedł do mnie, przystawił sobie krzesełko, wdrapał się na nie i cały czas mi asystował. Na początku byłam wściekła, że za mną polazł, bo znowu będzie gadanie o tym, że czegoś nie lubi, coś jest blee, albo niedobre. Jakże bardzo się myliłam, ktoś jakby mi dziecko zamienił. Nagle dotykanie czy próbowanie nowych produktów nie stanowiło problemu... Wrzucał do rondla zioła, pokrojoną (wcześniej nawet całej nie chciał brać do ręki...) paprykę, próbował jej, chciał też posmakować czerwonej fasoli z puszki, mył dla mnie pieczarki... Było po prostu fajnie. Franklin po raz pierwszy w życiu fajnie mówił o jedzeniu i fajnie się nim bawił. Dla mnie dopiero te chwile spędzone z nim w kuchni były prawdziwym odstresowaniem. Ale nie okazywałam entuzjazmu na zewnątrz, zachowywałam się jakby nigdy nic.
- w niedzielę był rosół na obiad. Generalnie Franklin lubi rosół, ale ma jakąś jazdę na marchewkę. Normalnie ją jadł, a pewnego dnia stwierdził, że jej nie lubi. W niedzielę najpierw się o nią pytał, a jak dostał miseczkę z zupą, to pierwsze co włożył do ust, to był kawał marchewki... owariować można z tym małym manipulatorem!
Dzisiaj jest tak, że śniadania ani kolacji nie zje (chyba, że jest twarożek...), ale o obiad stęka chyba z godzinę, po czym wszystko pucuje do czysta sam, bez żadnych próśb i ryków. Mam nadzieję, że przyjdzie też czas na śniadanka i kolacje.
Generalnie cały czas próbuje ile ugra, ile sobie podyskutuje o jedzeniu, ale ja już doszłam do takiego wypalenia emocjonalnego w tym temacie, że już mnie nic nie rusza... naprawdę jest mi to obojętne czy zje, czy nie. Jego sprawa...
Pomyślicie, że jestem dziwna, albo że to nieludzkie... może...
Ale skoro tylko to zadziałało, to coś w tym jest...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz