Zawsze,
gdy wprowadzałam coś nowego, na talerzu pojawiały się minimalne ilości
nowości. Zachęta: "spróbuj", a nie " zjedz" w tym momencie bardziej
działa. Poza tym dopuszczałam możliwość, że może mu coś zwyczajnie w
świecie nie smakować. Nie każdy musi lubić brokuły, szpinak czy groszek.
Szanuję to. Ale jak już raz coś zjadł i powiedział, że mu smakowało, to
ta rzecz już na stałe wchodziła do jadłospisu i nie ma odwrotu.
Następnym razem nakładamy trochę więcej i już.
Czasami zaczynałam od naprawdę mikroskopijnych ilości nowego jedzenia. Ostatnio przyzwyczajam Franklina do twarożków (serki wiejskie). Uprzedziłam odpowiednio wcześniej Franklina, że od jutra próbujemy nowych rzeczy, zgodził się, tylko po to, żeby na kolację dostać chleb z masłem i ketchupem. A następnego dnia... :) Franklin rano wstał i jak zwykle śniadanko, ale trzeba spróbować czegoś nowego... Tego dnia wypadło właśnie na twarożek. Żeby mały nie zwymiotował przy próbowaniu (tak, tak, ta fobia jest tak silna), wyłowiłam dosłownie ziarenko twarożku, i po kilku próbach udało się włożyć to do ust, a nawet zjeść. Wieczorem to samo. Następnego dnia pytam: "Czego dzisiaj próbujemy?" "Niczego :( " "Czegoś trzeba spróbować" i po krótkiej wymianie znacząco różniących się poglądów na ten temat, Franklin sam wybrał twarożek. Tylko tym razem nałożyłam trochę więcej - pół łyżeczki. Bunt, ale głód silniejszy. Poza tym twarożek już był nieco oswojony, a nawet okazał się jadalny, więc jakoś poszło. Wieczorem znowu powtórka. Następnego dnia to samo, tylko umówiliśmy się na 3 łyżeczki (Franklin dobrze liczy, a mimo to sam chciał zjeść więcej łyżeczek, niż się umówiliśmy...) itd. No i super twarożek ląduje w repertuarze śniadaniowo - kolacyjnym na stałe. Czas na coś nowego. I tak w kółko...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz