Jeśli masz tak jak ja dziecko, które nie chce jeść, to tutaj możesz się przekonać, że Twoje dziecko nie jest odosobnionym przypadkiem:) Jeżeli jesteś bezsilny i nie masz pomysłu jak przekonać swoje dziecko do jedzenia - skorzystaj. Jeśli masz lepszy pomysł - pomóż mi.

wtorek, 27 marca 2012

Migdały Franklina

Odkryłam rzecz przedziwną...
Ostatnio miałam wolne popołudnie, więc z dziećmi został Pan Mąż :) Wracam do domu i okazuje się, że Franklin jadł... migdały. Takie normalne, nieobrane migdały. Przychodzę, Franklin mnie pyta czy może dostać migdały (a jadł je wcześniej i leżały w miseczce w pokoju). Beznamiętnie mu odpowiadam, że tak, choć nie bardzo wiedziałam, skąd ta odmiana? Przecież wcześniej nawet nie dotykał bakalii... Tak więc Franklin ciągnie mnie za rękę do pokoju, daje mi migdała, ja zjadam, on sam jednego wkłada do buzi, patrzy na mnie i na moich oczach wypluwa go i mówi, że nie lubi migdałów... I pewnie mi powiecie, że moje zachowanie warunkuje zachowanie Franklina? W tej sytuacji nawet nie zdążyłam sobie nic pomyśleć, a co dopiero przekazać twarzą... Obojętnie wyszłam z pokoju, ale byłam w szoku. To moja osoba sprawia, że Franklin ma takie podejście do jedzenia, jakie ma... Tylko dlaczego?
Czy to jest jedyny aspekt, który może kontrolować?
Czy funkcjonując w obrębie już utrwalonych zachowań czuje się bardziej bezpieczny?
Nie wiem... Ale jak dla mnie, to Franklin nieświadomie uprawia jakąś wyższą psychologię...
Nie ogarniam tego...
Załamuje mnie to...
Wychodzi na to, że moje trzyletnie dziecko lepiej umie osiągać swoje cele niż ja...
A wracając do migdałów: jak zobaczył, że mnie to nawet nie obeszło, że nie dyskutuję, nie przekonuję, to oczywiście później jadł je, jakby nigdy nic (?!) 

Ale nic.. Nie wiem, czy to dobrze, czy nie, ale dalej kontynuuję strategię nieemocjonowania się jedzeniem/niejedzeniem Franklina... Czyli jak nie je - jego sprawa, to on jest głodny. W tym sformułowaniu jest tyle złości... niestety, ale wewnętrznie trudno mi zachować spokój...
Już widzę, że Franklin nie wytrzymuje na tak małych ilościach jedzenia. A jeszcze teraz zrobiło się ciepło, więcej ruchu na świeżym powietrzy i apetyt rośnie... Dzisiaj zjadł nawet truskawkowy jogurt z kawałkami owoców (?), mało tego, sam go wybrał w sklepie. Nie muszę chyba przypominać, że na sam widok owoców dostawał "padaczki".

Krok po kroku uświadamiam sobie, o co w tym wszystkim chodzi. Przychodzi mi to z wielkim trudem, ale cóż? Co mogę innego zrobić? Jak się przejmowałam, to niewiele bardziej to pomagało, więc chyba nie ma sensu się spalać... Trzeba dalej być mamą... Rozsądną Mamą... :)
 



czwartek, 22 marca 2012

Nowa strategia

Szkoda, że nową strategię ma Franklin, a nie ja...
Jak stoimy z jedzeniem?
Dalej nie karmię Franklina, jak coś chce, to musi to zjeść sam. Bywa różnie, czasem zje, czasem nie. Chyba częściej chodzi głodny niż najedzony, ale wierzę, że i głód ma swoje granice. Może w końcu będzie normalnie? Niestety Franklin znalazł sobie nowy sposób na dręczenie nas swoim niejedzeniem. Wiem, że to brzmi, jakby nasze dziecko siedziało i złośliwie wymyślało sposoby jakby nas zdenerwować, ale ja czasami właśnie tak to odbieram (niestety)...
Robię obiad, Franklin przychodzi i pyta: "co będzie na obiadek?"
Ja: "Ziemniaczki, mięsko i marchewka"
F: "Super! Będę jadł marchewkę!"
Nic nie odpowiadam... Przychodzi co do czego, to zjada samo mięso, nakłuwa marchewkę, zbliża do ust i zastyga z półotwartą buzią, dziwnie postękując patrzy, co zrobię. Ja dalej nic... Zlewam to... Na prawdę... nie reaguję na te jego zaczepki. W efekcie odchodzi od stołu, a na talerzu zostawia nietknięte ziemniaki i marchewkę. Trudno... Nie zmuszam, nie karzę, nie chce to nie, ale nie ma słodyczy... Jest twardy i uparty... Ja też...

Jednak najbardziej denerwują mnie sytuacje, kiedy Franklin prosi o jedzenie i wcale go nie je. Denerwuje mnie to dlatego, że nie lubię wyrzucać jedzenia, a zjadać po nim ile można? Dlatego teraz to jest taka nowa zabawa: Mamo poproszę kanapkę z szynką? Proszę. Dziękuję. I kanapka kwitnie na talerzu nietknięta...

Generalnie sama się sobie dziwię, ale coraz mniej przejmuję się tym, że Franklin nie je. Doprawdy nie wzbudza to we mnie żadnych emocji, ale on nie daje za wygraną i dręczy mnie na coraz to różniejsze sposoby. Oprócz tego, co opisałam to ostatnio wymyślił nieustanne odgrzewanie obiadku. "Mamusiu chyba to mi będzie bardziej smakowało ciepłe, wiesz?" - mówi Franklin 3 godz. po obiedzie... Dobra raz mogę odgrzać, ale on by mnie tak przeganiał do kuchni co pół godziny, dlatego mówię mu, że robię to pierwszy i ostatni raz i się tego trzymam. Już wiem, że po prostu i tak tego nie zje...

"Niejadztwo" to choroba cywilizacyjna spowodowana dobrobytem. Jakoś nie słyszałam, żeby ten wirus panował w czasie wojny, albo nawet w dzisiejszych czasach w Afryce...
Pozdrawiam:)

niedziela, 18 marca 2012

Lizak dobry, lizak niedobry

Kwestia smaku u dzieci jest dla mnie fascynująca.
Czasami Franklin jednego dnia coś je, a drugiego dnia mówi, że mu to nie smakuje. To oczywiście z jego strony manipulacja, próba sił, czy co tam jeszcze woli, dlatego nie bardzo mnie to wzrusza.
ostatnio jednak zdarzyło się coś ciekawego...
Franklin wygrzebał z szuflady słodyczowej jakiegoś zdobycznego lizaka, a że tego dnia jadł ładnie i śniadanie i obiad to nie miałam nic przeciwko konsumpcji znalezionego łakocia. Lizak miał kolor fioletowy i smakował jak wygazowany, ciepły napój energetyczny (nawet nie mogłam doczytać, co ten smak miał przypominać, jagodę? winogrono?). Franklin dzielnie go lizał i sam siebie przekonywał, że mu smakuje. Po 2 min jednakowoż się poddał i odłożył lizaka. Ale nie dawało mu to spokoju, więc zdecydował się na podejście drugie i znowu to samo - liże i zachwala, że dobry (sorry, ale nawet mi nie smakował...), niestety wstrętny smak był nie do przejścia, znowu go odłożył. I tak jeszcze ze dwa razy...

Tak sobie pomyślałam, że gdyby ludzie produkowali obiady w kształcie lizaków i lodów, to nie byłoby żadnego problemu z niejadkami ;)

środa, 14 marca 2012

Siatki centylowe

Mam tak złe doświadczenia z niejadkiem, że mam jakąś obsesję na punkcie Popo. Z całego serca nie chcę przez to przechodzić po raz kolejny. Na szczęście do głosu bardziej dochodzi mój rozsądek i staram się zachować spokój, ale z drugiej strony tak bardzo mnie cieszy dziecko, które bez oporów wkłada do buźki nowe pożywienie, że serce rośnie ;) kocham karmić Popo ;), ale równocześnie nie mogę dawać powodów do zazdrości Franklinowi...

I tak mnie właśnie naszła refleksja na temat żywienia niemowląt i dzieci w ogóle. Bo tak trochę nie rozumiem wciskania na siłę dzieci w te całe siatki centylowe i ściganie się, które dziecko w jakiej przedziałce się mieści. A piszę tak nie dlatego, że sama się w ten dziwny wyścig wciągnęłam, ale dlatego, że kilka razy odwiedziłam forum dla mam. Masakra! W życiu do głowy by mi nie przyszło, że można na takie rzeczy tracić tyle energii...

Mimo, że mam "niejadka" nigdy jakoś nie przywiązywałam wagi do tego, gdzie Franklin się plasuje na tych siatkach (mimo, że jestem pielęgniarką). Pamiętam, że na bilansie dwulatka pediatra powiedziała, że Franklin za mało waży, ale ile za mało? Ile miałby ważyć? Tego nie powiedziała, rzuciła tylko hasło i cisza. Jeżeli coś takiego stwierdza, to chyba powinna zgłębić temat, albo nie gadać nic. Ja nie pytałam, bo mnie to wkurza. Jaki ma być, skoro jego rodzice do kolosów nie należą, a ponad to żarłaczem też nie jest... Jak był niemowlęciem, to jakoś też nie miałam obsesji na tym punkcie. Wiedziałam, ile mniej więcej powinien przybierać w ciągu miesiąca. Oczywiście nie zawsze przybierał tyle, ile książki mówią. Trudno, toć to mały człowiek jest, a nie jakiś algorytm matematyczny... Ważne, że głodny wtedy nie chodził. Poza tym w społeczeństwie funkcjonuje jakieś dziwne przekonanie, że im bobas grubszy, tym zdrowszy i ładniejszy i w ogóle uosobienie szczęścia. Dlaczego? Przecież dorosłych się tak nie traktuje, a wręcz przeciwnie, grubsi często są wyszydzani, albo obśmiewani. Dlaczego ludziom zależy, żeby mieć duże dzieci? Nie rozumiem tego... Ja to się nawet cieszyłam, że Franklin nie waży za dużo, bo miałam mniej do noszenia. Popo jest znacznie większy niż Franklin w jego wieku, ale jakoś szczególną radością mnie to nie napawa. Bardziej cieszą mnie jego postępy intelektualne i ruchowe niż przybieranie na wadze. Oczywiście cały czas mówię o zdrowych dzieciach, bo rozumiem, że mamy chorych bobasów mają powody do zmartwienia...

Te siatki centylowe, to prawdziwe siatki - jak już coś złapią, to nie wypuszczą...
Niech żyje wolność i szczęśliwe dzieci szczęśliwych mam!!!

wtorek, 13 marca 2012

Kanapkowy nieskrytożerca

Ta historia szybko się nie skończy. Po ostatnich doświadczeniach wydawało mi się, że jesteśmy na najlepszej drodze do normalnego życia, ale upór Franklina jest większy niż chiński mur. Wczoraj było tak: śniadanko - kanapka z szynką na życzenie samego Wodza (Franklina) + szklanka kakao
obiad - spaghetti + dokładka na życzenie Wodza
podwieczorek - hulaj dusza, ciepły lód na ławce w parku, paczuszka żelków i 2 biszkopty
kolacja - znowu spaghetti, bo Tatuś wrócił z pracy, więc była repeta obiadku
Dobranoc...

Dzisiaj piorun ognisty strzelił i od rana nic. Dosłownie nic. Ja oczywiście zlewka, ale wcale nie tak oczywiście, bo trudno mi zachować spokój. Idziemy na spacer. Franklin uparł się, że weźmie rowerek, ja oponowałam, bo wiedziałam, że nie ma siły, żeby na nim jeździć, ale obiecał, że będzie, więc ok. Wczoraj byliśmy na spacerze 2 godz. i też na rowerku, a dzisiaj spacer zakończył się po 40 minutach, bo Franklin cały czas płakał i więcej prowadził  rowerek niż na nim jeździł. W końcu o godz. 17 pierwsza próba obiadu zakończona fiaskiem - Franklin nie będzie tego jadł. Gdybym go nakarmiła, to oczywiście zjadłby wszystko, ale że musi sam szuflować to bunt. Nic na to nie poradzę, tak wybrał. Godz. 19 kąpiel i spać, bo normalnie są jeszcze piżamowe bajki, ale nie mam zamiaru spędzać wieczoru na słuchaniu stękań głodnego, a co gorsza upartego dziecka. Leży w łóżku i płacze. Zaniosłam mu kanapkę z szynką do łóżka, bo wiem jak się kończy jedzenie o tej porze przy stole. Milion rzeczy jest ważnych i godnych uwagi, tylko nie jedzenie. Odmówił kanapki, ale jak chciałam zabrać, to jeszcze głośniej wrzeszczał. Spokojnym tonem postawiłam ultimatum zegarkowe: nastawiam na stoperze 10 min, jeśli po tym czasie nie zje to zabieram talerz i dobranoc. Wyszłam z pokoju i nie reaguję na jego wołania i wrzaski - ma 10 min. W pewnej chwili woła, że już je, a że ja dalej nie reaguję, to przychodzi do mnie i pokazuje mi, jak wkłada do paszczy kanapkę, że niby mam się cieszyć (?), albo dać mu nagrodę... Ja nic. Jego sprawa czy się naje, czy nie. To nie ja jestem głodna. Wrócił do pokoju i skonsumował chlebek przed czasem... Dostał mleko i spać.

Udaję przed nim, że niby mnie to nie rusza i wychodzi mi to chyba całkiem nieźle, ale wieczorem, jak już zostaję sama, to cała jestem wk....wiona, że tak jest, więc muszę się wyładować. Teraz przynajmniej wiem, po co to piszę... a może przy okazji pocieszy się jakaś zrezygnowana mama...

poniedziałek, 12 marca 2012

Cudowne ozdrowienie ;)

Zanim Wam opiszę jak moje dziecko zostało cudownie uzdrowione, to najpierw kilka słów...

Zaczęło się od anemii - anemia wyleczona.

Następny target: rozciągnąć żołądek Franklina, pobudzić produkcję soków trawiennych, odnaleźć radość z jedzenia. No prawie osiągnięte.

W efekcie moich wielomiesięcznych starań Franklin poszerzył znacznie poszerzył swój jadłospis. No tak, tylko że on nie jadł sam obiadów - ja go musiałam karmić. A robił to całkiem sprytnie. Przychodził do mnie, wbijał swój prosząco - błagalno - przymilny wzrok i mówił: "Mamo, pomożesz mi zjeść obiadek?" (robił tak już przed urodzeniem Popo, więc nie był to wynik braterskiej zazdrości). A że mi zależało, żeby zjadł, bo wtedy reszta dnia jest o wiele bardziej przyjemna, to mamuśka karmiła zdrowego psychicznie i fizycznie trzylatka (!!!). I było tak, że w ciągu dnia najpierw musiałam nakarmić Popo, potem sama szybko coś połykałam, dyskutując z Franklinem na temat konieczności zjedzenia obiadu (codziennie to samo... sic!), a na końcu karmiłam mojego 14 kg bobasa - Franklina (!). Chore! Ale nawet dla najbardziej ociemniałej matki w końcu przychodzi moment otrzeźwienia, tak więc i ja w końcu tego dostąpiłam. Olśniło mnie... Jak to? Dlaczego ja tak postępuję? A jak go nie nakarmię, to co się stanie? Sama sobie robię pod górę! Dosyć tego! No i akcja! Znowu przeanalizowałam swoje postępowanie i stwierdziłam, co następuje:

- poświęcam Franklinowi dużo czasu, razem coś wymyślamy, chodzimy karmić kaczory, na kulki, na spacery, bawimy się w kuchni i poza nią. Jest super, ale tylko w kwestii jedzenia Franklin może sobie podyskutować: "jak zjem 2 kawałki to...", "za 3 widelczyki będzie coś tam...", "zjem, ale tylko 4 plasterki, dobrze?" i tak w kółko...

- czy Franklinowi coś smakuje czy nie, zawsze odkręci tak sytuacje, że mimo wszystko mi zależy, żeby zjadł, to on mi tłumaczy zasady - słowem może sobie pogadać, a w efekcie ma poczucie władzy...

- mimo, że tego nie chcę, on widzi, jak mnie wkurza jego niejedzenie i nakręca się tym...

Oczywiście wszystko robi nieświadomie, ale wstyd się przyznać, że wykiwał mamusię bezbłędnie...

Gdy sobie to wszystko uświadomiłam (a był to długi i bolesny proces ;) zwątpiłam w swe rodzicielskie umiejętności i intuicję... Ale nic, głowa do góry! Mama do poprawki i będzie dobrze. Zaczynamy wszystko od nowa.

Jak zwykle zaczęłam od rozmowy z Franklinem i objaśniania nowych zasad:
- koniec z karmieniem go, od dzisiaj co sobie włoży do ust, to jego.
- koniec wszelkich dyskusji na temat jedzenia, żadnego targowania się, wyliczania, plasterków, łyżeczek, widelczyków, ziarenek. KONIEC!!!
- temat jego jedzenia jest mi zupełnie obojętny, stawiam śniadanie/obiad/kolację, a co on z tym zrobi to mi wisi... żadnych emocji

Efekty (nie uwierzycie, bo ja sama ledwo mogłam w to uwierzyć...):
- pierwszy obiad zakończył się dwugodzinnym rykiem i "głodną" nocą (po raz pierwszy od dawna poszedł spać głodny) - nawet mnie to nie obeszło...
- rano pierwsze oznaki nawrócenia: ponieważ wczorajszy obiadek nie wyglądał apetycznie, to nagle mamusine kanapki z szynką stały się wymarzonym śniadankiem (Franklin nigdy nie zjadł normalnej kanapki z czymkolwiek, a próba próbowania zakończyła się zażyganą podłogą..), był taki głodny, że nagle domniemana fobia zniknęła bez śladu! Wcinał, aż mu się uszy trzęsły... ja dalej nic - w ogóle mnie to nie obchodzi...
- następnego dnia byliśmy na zakupach, Franklin bez śniadania - nie obchodzi mnie to. Miałam ze sobą tylko banana dla Popo. Jak Franklin zobaczył tego banana, to mało się nie wściekł, chyba z godzinę o niego prosił i dostał. Zjadł cały, ale cały czas dyskutował "zjem tylko 3 plasterki" "jeszcze tylko kawałek", a ja: "chcesz to jedz, nie chcesz - nie jedz. Nie rozmawiam o jedzeniu..."
- potem poszliśmy na obiad do Ikea na słynne frytki i klopsiki, ale nie ma frytek bez klopsików - zjadł wszystko sam. Nawet nie prosił o pomoc.
- ostatnio poszłam do kuchni się odstresować i robiłam fasolkę na ostro. Franklin przyszedł do mnie, przystawił sobie krzesełko, wdrapał się na nie i cały czas mi asystował. Na początku byłam wściekła, że za mną polazł, bo znowu będzie gadanie o tym, że czegoś nie lubi, coś jest blee, albo niedobre. Jakże bardzo się myliłam, ktoś jakby mi dziecko zamienił. Nagle dotykanie czy próbowanie nowych produktów nie stanowiło problemu... Wrzucał do rondla zioła, pokrojoną (wcześniej nawet całej nie chciał brać do ręki...) paprykę, próbował jej, chciał też posmakować czerwonej fasoli z puszki, mył dla mnie pieczarki... Było po prostu fajnie. Franklin po raz pierwszy w życiu fajnie mówił o jedzeniu i fajnie się nim bawił. Dla mnie dopiero te chwile spędzone z nim w kuchni były prawdziwym odstresowaniem. Ale nie okazywałam entuzjazmu na zewnątrz, zachowywałam się jakby nigdy nic.
- w niedzielę był rosół na obiad. Generalnie Franklin lubi rosół, ale ma jakąś jazdę na marchewkę. Normalnie ją jadł, a pewnego dnia stwierdził, że jej nie lubi. W niedzielę najpierw się o nią pytał, a jak dostał miseczkę z zupą, to pierwsze co włożył do ust, to był kawał marchewki... owariować można z tym małym manipulatorem!

Dzisiaj jest tak, że śniadania ani kolacji nie zje (chyba, że jest twarożek...), ale o obiad stęka chyba z godzinę, po czym wszystko pucuje do czysta sam, bez żadnych próśb i ryków. Mam nadzieję, że przyjdzie też czas na śniadanka i kolacje.
Generalnie cały czas próbuje ile ugra, ile sobie podyskutuje o jedzeniu, ale ja już doszłam do takiego wypalenia emocjonalnego w tym temacie, że już mnie nic nie rusza... naprawdę jest mi to obojętne czy zje, czy nie. Jego sprawa...
Pomyślicie, że jestem dziwna, albo że to nieludzkie... może...
Ale skoro tylko to zadziałało, to coś w tym jest...

piątek, 9 marca 2012

Sytuacje awaryjne

Rozumiem, że nie zawsze rodzicowi pasuje przestrzeganie zasad, ale jak już się wkroczyło na wojenną ściekę z małym uparciuchem, to trzeba wytrwać... Ale co robić gdy np. dziecko nie zjadło obiadu i nie może dostać słodyczy, a po południu wychodzimy na przyjęcie urodzinowe, czy na zwykłą kawę u znajomych?
Co ludzie powiedzą, gdy zobaczą, że mały nic nie może zjeść? Pewnie pomyślą, że go głodzę, że sobie nie radzimy z własnym dzieckiem, jesteśmy złymi rodzicami, niedorajdy z nas... szczerze powiedziawszy, to nie zdarzyło mi się spotkać z tego powodu z krytyką. Wszyscy jakoś akceptują nasze metody, rozumieją nasz problem i podejście, co więcej, starają się postępować tak, jak my. Może mam szczęście żyjąc w mądrej rodzinie i w śród mądrych przyjaciół. Nawet gdyby tak nie było, to dla mnie najważniejsze jest moje dziecko, a nie to, co inni o mnie myślą.Więc... Powiedziałam, że jak nie zje obiadu, to nie ma słodyczy. Nie ma i koniec. Ale czasami można zmienić zdanie, a mimo wszystko wyjść z sytuacji z twarzą. Nie znaczy to, że odpuszczamy, bo wtedy dziecko zacznie to wykorzystywać. Zawsze znajdzie się jakiś powód... Zmieniamy zdanie, ale rozsądnie. O co chodzi? Ja stosuję zamienniki. Zamieniam niezjedzony obiad na coś, czego Franklin nie je, albo coś, co jest dostępne na miejscu np. jeśli spróbujesz banana/jabłko/kanapkę z mięskiem (z wędliną, tylko ja nazywam to z mięskiem, bo "wędlina" jakoś źle brzmi;), to będziesz mógł dostać kawałek tortu/czekolady/ciastko. Takie sytuacje, kiedy zamieniam obiadek na coś nowego stwarzają pretekst do próbowania, przełamywania się... albo do ćwiczenia cierpliwości i nieustępliwości rodzica... ;)

A co, gdy dziecko jest chore, gorączkuje i w ogóle nie ma apetytu? No cóż... wtedy odpuszczam, ale Franklin wie, że to sytuacja wyjątkowa, bo wtedy np. nie może dostać mleczka, więc wszystko mu tłumaczę... Chce zjeść suchy chlebek? Ok. Najważniejsze, że w ogóle coś chce... Ale nie karmię na siłę. Jeśli nie chce nic, to ok. Każdy z nas w życiu był chory i doskonale rozumiemy, że apetyt w takiej sytuacji rzeczywiście nie dopisuje, więc nie widzę powodu, dla którego miałabym futrować Franklina dla mojego lepszego samopoczucia. Pilnuję tylko, żeby pił dużo płynów i trochę bardziej je słodzę, żeby nie osłabł i tyle.
Pozdrawiam:)


środa, 7 marca 2012

Karmić piersią! I to już!

Trochę odskoczę od głównego wątku tego bloga, ale pozostanę w tematyce żywienia.

Taak, w dzisiejszych czasach tak to już jest, że wszyscy wiedzą jak i co powinna robić dobra mama. W telewizji Ci powiedzą, w czasopismach Ci napiszą, a jakbyś zapomniała, to rodzinka Cię pouczy... Słowem młoda mama pozostaje pod ciągła presją otoczenia, mediów i medycyny. Niekarmiąca mama jest złą mamą, nieudaczną mamą, niemądrą mamą itp. Nic podobnego. Ja oczywiście całym sercem pochwalam karmienie piersią, sama lubię to robić, ale nie dajmy się zwariować... Jest szereg kobiet, które czują się gorsze przez to, że nie karmią piersią, chociaż bardzo by chciały. A co jeśli ktoś nie może, albo sytuacja zmusza do wcześniejszego zakończenia karmienia naturalnego?
Dlaczego to piszę?
Bo przy Franklinie sama dałam się wciągnąć w tą obsesję i ... ciągle się martwiłam, że moje dziecko będzie głodne, nie pozwalałam nikomu nakarmić dziecka sztucznym mlekiem (przez co siedziałam w domu przez bite 9 miesięcy), w efekcie byłam przemęczona i fizycznie i psychicznie, sfrustrowana i nieznośna. Czy byłam lepszą mamą, bo miałam obsesję na punkcie karmienia piersią? Wątpię...

Wniosek: czasami lepsza jest szczęśliwa mama, karmiąca butelką niż nieszczęśliwa mama karmiąca piersią.

Z Popo jest zupełnie inaczej, wyluzowałam, już się tak nie napinam, nie muszę niczego nikomu udowadniać (a szczególnie sobie samej), z resztą on sam wyregulował tę kwestię. Po prostu odmówił przyjmowania mojego pokarmu w wieku 7 miesięcy. Gdy próbowałam go przystawiać w ciągu dnia, płakał, co chwilę przerywał jedzenie, był niespokojny, a w nocy budził się co 2 godziny. Picie z piersi służyło mu już tylko do zaspakajania potrzeb emocjonalnych, a nie do zaspokajania głodu, więc karmienie naturalne zakończyliśmy w sposób naturalny;) Dziecko zdecydowało ;)

No dobrze, ale jest tyle ważnych aspektów związanych z karmieniem piersią, że Mamy (w tym ja sama) bardzo często nie są w stanie racjonalnie podejść do tematu. Weźmy pod lupę kilka twierdzeń:

Karmienie piersią jest najlepszym sposobem żywienia niemowląt. Tak, zgadzam się, ale jak nie można z przyczyn obiektywnych to co? To karmimy dziecko mieszanką i tyle.

Karmienie piersią sprzyja budowaniu więzi emocjonalnej matki z dzieckiem. Myślę, że jest milion innych sposobów na nawiązywanie więzi emocjonalnej, więc nie ma co wpadać w obsesję. Szczególnie, że im dziecko starsze, tym wachlarz możliwości się zwiększa, tak więc dla każdego coś się znajdzie.

Karmienie piersią podnosi IQ niemowlaka. Ponieważ dziecko ssąc pierś je dłużej, przez co dłużej musi koncentrować się na jednej czynności, co sprzyja powstawaniu połączeń między komórkami mózgowymi. Ale to tylko teoria. Mój mąż jako niemowlę był karmiony tylko 2 tygodnie, a IQ ma powyżej przeciętnej, więc karmienie piersią nie wydaje mi się elementem niezbędnym do podnoszenia poziomu inteligencji dziecka.

Karmienie piersią wspomaga późniejszą naukę mowy. Gdyby wszystkie dzieci karmione sztucznie miały problemy z mową, to logopedów byłoby więcej niż fryzjerów (nikomu nie ujmując).

Karmienie piersią obniża ryzyko zapadania na różne choroby. Franklin od 4 do 6 miesiąca życia przechorował 3 infekcje (co miesiąc byliśmy u lekarza), a karmiłam go 9 miesięcy. Pytałam pediatrę jak to jest? Powiedziała, że jak jest lekarzem ponad 20 lat, to z tym bywa różnie, ale z pewnością karmienie piersią nie determinuje odporności dziecka w sposób kategoryczny.

A jeśli chodzi o to, co się mówi w mediach, to chyba przodownikiem w wygłaszaniu mądrych teorii jest program Dzień Dobry TVN. Można się pewnie z większością tych poglądów zgodzić, tylko jedno mi się tu nie zgadza. Tyle tam aspektów dobrego macierzyństwa, że człowiek słuchając tego wszystkiego wpada w przygnębienie, bo uświadamia sobie, że nie realizuje 50% zalecanych tam "wytycznych". Bo albo za szybko wraca do pracy, albo karmi za krótko, albo nie chodzi z dzieckiem na basen 2 razy w tygodniu, albo nie zaliczył jeszcze komory solnej, albo nie był u specjalisty od rozwoju i planowania kariery dziecka... A co robią same prezenterki tego programu? Po 2/3 miesiącach po porodzie koniecznie muszą wrócić na wizję, bo kariera jednak najważniejsza. Ja nie mam nic przeciwko szybkiemu powrotowi do pracy, ale przeciwko presji wywieranej na młodych mamach - tak!

Tak więc do wszystkich Mam teraz piszę: nie dajmy się zwariować. Mama, która kieruje się troską i miłością do dziecka jest najlepszą Mamą pod słońcem i nic nikomu do tego, jakie decyzje podejmuje!

Pozdrawiam:)


wtorek, 6 marca 2012

Torcik klapa

Tyle już napisałam o swoich "sukcesach" i "osiągnięciach" w walce z niejadkiem, że czas już zejść na ziemię i napisać coś, ku pokrzepieniu serc. Nie zawsze jest pięknie i fajnie, że jak sobie coś wymyślimy, to tak będzie. O nie!
Zbliżały się Franklina 3 urodziny. Naoglądał się bajek, jak to ktoś obchodzi urodziny, że jest tort i goście, i świeczki, i prezenty, i balony, i... w ogóle. Więc obiecałam zrobić i jemu takie przyjęcie urodzinowe z tortem i tym tam wszystkim, co widział. Zrobiłam tort sama. Dumna byłam jak ch...lera, bo pierwszy raz wyszedł taki kształtny, ładny i tak dalej. Myślę sobie perfekcyjne urodziny! Super! Super! Super wspomnienia! Super foty będą! Franklin spróbuje czegoś nowego, może nawet się ubrudzi i będzie się fajnie bawił. A tu... O rety! Co to był za koszmar...
Przyszli goście - nie chciał się przywitać (w sumie nic nowego, ale o wszystkim wcześniej rozmawialiśmy), no dobra, ok. Ale jak przyszło do dmuchania świeczek na tym jego upragnionym torcie, to też nie chciał... nie mówię już o próbowaniu go. Cały czas ryczał i się krzywił. Jakoś nie bardzo robiłam z tego aferę. Tylko byłam zdziwiona, bo sam o tym wszystkim mówił i prosił o to, przecież nie wciskam mu czegoś na siłę. Trudno, nie chce, to nie. Przecież nie robi mi na złość, tylko ma jakieś swoje dziecięce "jazdy". Może za rok będzie inaczej. W sumie, to okazało się, że na urodzinach kuzyna, 2 miesiące potem, pierwszy był do dmuchania świeczek.


Morał: mamusia się napaliła na fajne urodziny, a tu klapa - zdaniem mamy. A jak by się tak zastanowić, to może Franklinowi właśnie takie urodziny się podobały... Sama do siebie się uśmiechnęłam. Nie wszystko, co mi się podoba, będzie się podobało mojemu dziecku. Czasami trzeba puścić rękę pociechy i dać jej przeżywać życie po swojemu. Nawet jeśli to zaczyna się od urodzinowego tortu...

poniedziałek, 5 marca 2012

Sposób nr 6 Czy wiesz Kotku, co jest w środku?

Czasami można niejadkowi przemycić w jedzeniu coś czego nie lubi. I super. Dziecko zjadło warzywo, na którym nam zależało, zielony, "paskudny" kalafior, "nieukochany" szpinak (chociaż ja szpinak uwielbiam) czy "znienawidzoną" marchewkę. Obowiązek rodzicielski spełniony - dziecko nakarmione zdrową żywnością. ALE... Co jak mały podrośnie (mózg i intelekt też) i w końcu się zorientuje, że mamusia się bawi w chowanego z kalafiorem, szpinakiem i marchewką? Klapa... Dlatego jestem zwolenniczką świadomego karmienia dzieci. Wiem, że to brzmi górnolotnie, ale ja tak mam. Jak to wygląda w praktyce? Nie robię kuchennych pogadanek o wartościach odżywczych warzyw i owoców. Bynajmniej!

 Zrobiłam tosty (sandwiche) z serem oczywiście (przypomnę tylko, że Franklin nigdy nie zjadł normalnej kanapki, nawet jej do ręki nie wziął). Pierwszy raz Franklin nie wiedział z czym są. Weszłam do pokoju z talerzem pełnym kanapek na ciepło i pytam: "kto ma ochotę na chrupiące trójkąciki?" (Franklin zna już wszystkie kształty i bardzo go kręci geometryczny świat). "JA!!!" naprawdę tak było. Więc jedzą moje chłopaki. Na końcu pytam: "A wiesz Franklin z czym były trójkąciki?" "Nie" "Z serem. On się rozpuścił i powstało takie smakowite, serowe toffi." Tylko na mnie popatrzył, nic nie powiedział. Potem przyszedł do kuchni i tak jak ja zapytał z czym były kanapki. Powiedziałam szczerze: "Z serem". Przyjął do wiadomości. Następnym razem robiliśmy trójkąciki razem. Widział, że wkładałam do środka ser i nie oponował. Dzisiaj już wie, z czym są trójkąciki, a mimo to je kocha. Wczoraj, gdy robiłam kurczaka z warzywami, ucierałam trochę sera nad potrawą, a Franklin woła: "Więcej mamo! Jeszcze więcej!" I choć normalnej kanapki z serem nie zje, to zaakceptował go na naszej domowej pizzy czy w innych daniach. Wie, co je. Słowo "ser" funkcjonuje w jego głowie jako coś, co już jadł. Wróg nieco oswojony.

 Idźmy dalej. Franklin nie weźmie do ręki jabłka, nawet jeśli jest w całości. Jabłko dla niego jest niejadalne. Dzisiaj robiliśmy placuszki z jabłkami. Franklin mieszał ciasto, potem bił pianę mikserem (i to jak super), a ja w tym czasie tarłam jabłka. Franklin to widział, widział również jak dodaję te utarte jabłka do ciasta, jak smażę placuszki. Sam je sobie posypał cukrem pudrem i zjadał. Najpierw widelcem, a potem brał placuszki do ręki (sama się zdziwiłam, bo przecież taki placuszek jest nieco tłusty, ale Franklina nawet to nie zraziło). Sprzątam kuchnie po naszej placuszkowej orgii i pytam Franklina:
M: Fajnie było, co?
F: Taak.
M: A co dodaliśmy do ciasta?
F: Mąkę, jajo, mleko...
M: Tak, i co jeszcze?
F: Nie wiem.
M: A co się stało z jabłuszkiem, które mama ucierała?
F: A, no tak, też tam było.
M: Pyszne placuszki, co?
F: Ja uwielbiam te placuszki!

Jabłko też już nieco oswojone.

Jeszcze prościej: Franklin uwielbia ketchup, ale pomidora nie dotknie nawet kijem przez szmatę. Pytam go: "Franklin, a wiesz z czego jest ketchup?" "Hmm, z mleczka?" (czego ja się spodziewałam? Przecież wszystko jest z ukochanego mleczka...) "Nie, z pomidorów. Zobacz, co tu jest na tym rysunku?" I pokazuję mu etykietę od ketchupu, a tam jak byk - pomidory. Może kiedyś przyjdzie czas na pomidora też...

sobota, 3 marca 2012

Sposób nr 5 Metoda małych kroków

Zawsze, gdy wprowadzałam coś nowego, na talerzu pojawiały się minimalne ilości nowości. Zachęta: "spróbuj", a nie " zjedz" w tym momencie bardziej działa. Poza tym dopuszczałam możliwość, że może mu coś zwyczajnie w świecie nie smakować. Nie każdy musi lubić brokuły, szpinak czy groszek. Szanuję to. Ale jak już raz coś zjadł i powiedział, że mu smakowało, to ta rzecz już na stałe wchodziła do jadłospisu i nie ma odwrotu. Następnym razem nakładamy trochę więcej i już.

Czasami zaczynałam od naprawdę mikroskopijnych ilości nowego jedzenia. Ostatnio przyzwyczajam Franklina do twarożków (serki wiejskie). Uprzedziłam odpowiednio wcześniej Franklina, że od jutra próbujemy nowych rzeczy, zgodził się, tylko po to, żeby na kolację dostać chleb z masłem i ketchupem. A następnego dnia... :) Franklin rano wstał i jak zwykle śniadanko, ale trzeba spróbować czegoś nowego... Tego dnia wypadło właśnie na twarożek. Żeby mały nie zwymiotował przy próbowaniu (tak, tak, ta fobia jest tak silna), wyłowiłam dosłownie ziarenko twarożku, i po kilku próbach udało się włożyć to do ust, a nawet zjeść. Wieczorem to samo. Następnego dnia pytam: "Czego dzisiaj próbujemy?" "Niczego :( " "Czegoś trzeba spróbować" i po krótkiej wymianie znacząco różniących się poglądów na ten temat, Franklin sam wybrał twarożek. Tylko tym razem nałożyłam trochę więcej - pół łyżeczki. Bunt, ale głód silniejszy. Poza tym twarożek już był nieco oswojony, a nawet okazał się jadalny, więc jakoś poszło. Wieczorem znowu powtórka. Następnego dnia to samo, tylko umówiliśmy się na 3 łyżeczki (Franklin dobrze liczy, a mimo to sam chciał zjeść więcej łyżeczek, niż się umówiliśmy...) itd. No i super twarożek ląduje w repertuarze śniadaniowo - kolacyjnym na stałe. Czas na coś nowego. I tak w kółko...

Sposób nr 4 Uruchom inne zmysły

Franklin nie chce jeść. Ok. Ale on nawet nie dotyka jedzenia, którego nie je. Nie weźmie do ręki banana, ogórka, pieczarki. I nie mówię wcale o pokrojonych warzywach czy owocach. One są w całości, a i tak wywołują we Franklinie obrzydzenie. Tak więc trzeba go jakoś oswoić z jego wrogiem.

"Franklin powąchaj jak to pachnie." (z wąchaniem jest najmniejszy problem)
"A może pocałujemy paprykę?" (z tym jest gorzej)
"F, a jakie to jest? Gładkie czy niegładkie?"
"F, a czy to ma futerko? (kiwi:)"

 A jak już coś weźmie do buzi to pytam:
"Jaki to ma smak?"
"A jakie to jest? Twarde czy miękkie?"
"Słodkie czy słone?"
"Gorzkie czy kwaśne?"

Dzięki tej metodzie Franklin czasami przestaje się koncentrować na tym, że tego nie lubi, a zaczyna zwracać uwagę na doznania smakowe i dotykowe. Jak z każdą metodą bywa i ta nie zawsze działa, ale nie raz uratowała sytuację.

Atrakcyjność podawanego dania też nie jest bez znaczenia. Zupełnie inaczej prezentują się np. ziemniaki polane sosikiem niż rozgnieciona paćka; widok całego placuszka jest bardziej zachęcający niż pociętych kawałków. Poza tym, Franklin porównując swój talerz z przygotowanym wcześniej dla niego jedzeniem z naszymi, na których panował mimo wszystko większy porządek, chciał jeść to co my i w takiej postaci jak my. Wiem, że to wydaje się trochę śmieszne, ale dla dziecka to całkiem poważna sprawa...  Dlatego nakładałam mu małe porcje posiłku, ale w całości. Franklin jedząc, prosił, żeby mu coś pokroić, słowem bardziej angażował się w proces jedzenia. Wykazywał inicjatywę, "zdobywał jedzenie". Niestety kolorowe kanapki czy owocowe figurki nie robią na nim wrażenia. Chyba za dużo nowości... Wszystko przed nami... Ach... Zmęczona jestem...


piątek, 2 marca 2012

Sposób nr 3 Śmieszne jedzonko

Na Franklina działają śmieszne nazwy (oczywiście nie przeginam w tej kwestii).
=>Np. bawimy się razem i w pewnym momencie odpalam: "Franklin, chcesz może zakręcone ślimaczki?" "A co to jest?" (naleśniki zawijane z serkiem homogenizowanym i pocięte na kawałki:) "choć, to zobaczysz:)" i idzie. Mieszamy razem ciasto, potem smaruje sobie naleśnika serkiem, zwijam go i tnę a mały wcina:)
=> chrupiące trójkąciki to nic innego jak wspomniane już sandwiche, sama nazwa pozytywnie nastraja:)
=> ziarenka smaku to po naszemu ryż. Weszłam w głowę Franklina i wyobraziłam sobie, z czym może mu się kojarzyć słowo "RYŻ". Nic fajnego, jakiś taki ostry wyraz, zbyt dużo kanciastych liter jak na mm2. A "ziarenka smaku" to co innego:)

Ta metoda działa (oczywiście nie zawsze) nie tylko w sytuacjach jedzeniowych. Franklin nie lubi sprzątać (z resztą kto lubi..), na sam dźwięk słów: "sprzątamy" "sprzątnij" "posprzątaj" dostawał ataku niemocy, doświadczał przymusu położenia się na glebie czy też nagle zapominał "jak się to robi", albo twierdził, że "nie dam rady...". Wystarczyło, że raz zachęciłam: "Franklin, pozbieraj te klocki do pudełka, proszę." Efekt zaskoczył mnie samą... "pozbieraj", "schowaj", "zanieś", ale w żadnym wypadku nie "posprzątaj"... Umysł dziecka jest zagadką, nad którą spędzę co najmniej  następne 15 lat.

A tak na marginesie: czasami jak już Franklin był bardzo głodny, to próbując go przekonać, żeby coś zjadł mówiłam: "Franklin, twój brzuszek jest już bardzo głodny i woła: daj mi jeść, daj mi jeść"...
Dzisiaj po śniadaniu Franklin przychodzi do mnie i mówi: "Mamo, daj mi bajkę, bo mój brzuszek chce bajkę. On woła: daj mi bajkę, daj mi bajkę!". Ciekawe po kim ma to kombinowanie...? Dobrego dnia wszystkim:)... bo ktoś to jednak czyta ;)

czwartek, 1 marca 2012

Sposób nr 2 Fobia jedzeniowo - brudzeniowa czyli klin - klinem

Franklin nie lubi się brudzić, dlatego nie bierze jedzenia do ręki, nie je rękami.  W piaskownicy jest znanym operatorem łopatki, który rączką piasku nie dotknie. Co tu zrobić?
=>Farby do kąpieli - pierwszy raz jak pomazałam Franklina taką farbką to się rozpłakał...
=>Farbki do malowania palcami - na początku bunt, potem jakoś poszło
=>Zmieszałam wodę z mąką, zafarbowałam kolorem i malowaliśmy rękami np. balon, albo karton
=>Gra w znajdowanie warzyw (takich prawdziwych) - porażka. Franklin w ogóle nie chciał tego dotykać...
=>Pomoc w kuchni - super, zaczęło się od mieszania suchych składników, a ostatnio robiłam ciasto na pizzę i włożył rękę do rzadkiego ciasta i mieszał ze mną!!! Super!!! Potem wałkował swój mały placuszek, smarował sosem... Upiekłam go z dodatkami i zjadł, bo to była jego pizza.
Franklin nigdy nie zjadł normalnej kanapki np z serem, wędliną, twarożkiem. Po prostu never! Zrobiliśmy razem sandwiche zapiekane z serem. Sam mi podawał chleb (bo przecież sera by do ręki nie wziął). Zjadł.


Na początku było tak..
A Jak już spróbował, to było tak :)