To nic niezwykłego.
Wiem, że Mamy tak mają. I z tego powodu mają olbrzymie wyrzuty sumienia. Macierzyństwo traci blask, pozostaje frustracja i ciągłe wkurzanie się na siebie, na dziecko, na męża, na rzeczywistość.
Niepracująca zawodowo Mama i dziecko funkcjonują razem przez cały dzień. Symbioza ścisła. Dziecko, jak to dziecko, próbuje, Mama próbuje zachować cierpliwość, ale w końcu się wkurza, dziecko zachowuje się coraz gorzej, więc Mama wkurza się coraz bardziej, dziecku to nie pomaga... i tak w kółko.
Czego w takiej sytuacji potrzeba?
Niedawno żaliłam się pewnej osobie, że tak właśnie mam, że się permanentnie wkurzam na Franklina. Ta osoba powiedziała coś, co mnie zaskoczyło, ale też bardzo pomogło. Zamiast "nawracać", pouczać, strofować, Dobra Rada (w jak najlepszym tego słowa znaczeniu) powiedział:
"Znasz Jessicę?" - tak roboczo nazwijmy tą Mamę, a dla mnie ta Mama to uosobienie dobrej i najlepszej Mamy. "Ona mi ostatnio powiedziała, że nikt jej tak z równowagi nie wyprowadza, jak jej własne dzieci."
Zamknęłam się na chwilę i pomyślałam...
Ulżyło mi...
Nie chodzi o to, żeby deprecjonować inne Mamy. "Uff, Jessica jest tak samo beznadziejna, jak ja."
Nic z tych rzeczy! Jessica jest ludzka, bardziej rzeczywista, jest NORMALNA, ja jestem normalna...
Czasem nam się wydaje, że wszyscy inni lepiej sobie radzą, a my to takie do niczego jesteśmy. Inne Mamy mają dzieci zdolniejsze, wyższe, lepiej ubrane, grzeczniejsze, wszystkożerne, zdolne, mądre itd. itp.
Co ciekawe, te "inne Mamy" dokładnie tak samo myślą o nas. Tak to już jest...
Mi osobiście pomogła rozłąka z Franklinem. Pojechał na wakacje do swojej Cioci (niech Bóg ją błogosławi za to dobrodziejstwo!). Przez ten czas nabieram dystansu i podejmuje mocne postanowienia poprawy.
Dystans - nam się czasem wydaje, że tak, jak jest teraz, tak już będzie zawsze. Stety/niestety, ale nie. Dziecko urośnie zmądrzeje i jakie będzie miało wspomnienia? Jak zostanie ukształtowane? Ja często wpadam w pułapkę własnych myśli, bo wydaje mi się, że Franklin robi coś złośliwie, a w istocie tak nie jest. Jak sobie na chłodno pomyślę, to przecież niedorzeczne jest takie traktowanie trzylatka. Jeśli nawet on coś robi "specjalnie" i z premedytacją, to wynika to z czegoś zupełnie innego. On jeszcze nie umie wyrażać swoich emocji, radzić sobie z nimi, werbalizować uczuć i je rozładowywać. Czasem zamiast wkurzać się (chociaż dla mnie to trudne) chyba należałoby się zastanowić jak mu pomóc. Tym bardziej, że ja jako dziecko, zachowywałam się bardzo podobnie i pamiętam swoje ówczesne myśli i uczucia.
Mocne postanowienie poprawy - (uff..) mega trudne... Czy ja w ogóle potrafię opanować swój choleryczny charakter? Chyba sobie coś napiszę na lodówce, żeby o tym nie zapominać... Może lepszy tatuaż?
Jutro Franklin wraca... Koniec teorii. Czas na zajęcia praktyczne :)
Jeśli masz tak jak ja dziecko, które nie chce jeść, to tutaj możesz się przekonać, że Twoje dziecko nie jest odosobnionym przypadkiem:) Jeżeli jesteś bezsilny i nie masz pomysłu jak przekonać swoje dziecko do jedzenia - skorzystaj. Jeśli masz lepszy pomysł - pomóż mi.
poniedziałek, 30 kwietnia 2012
piątek, 27 kwietnia 2012
czwartek, 26 kwietnia 2012
Nieustanne próby
Dlaczego tak jest?
Nie wiem...
Franklin cały czas próbuje mnie, sprawdza moje reakcje, chociaż już od ponad trzech tygodni stosuję taktykę "podchodzę do jedzenia bez emocji".
Ostatnio zrobiłam te cebulaki i tego dnia jedliśmy w kuchni. Franklin stwierdził, że idzie do pokoju. OK. Jeszcze jest mały i niech tam sobie je, gdzie chce. Później się tym zajmę...
Poszedł...
Krzyczy z pokoju, że to mu nie smakuje...
Przychodzi do mnie i oczywiście upierdliwie marudzi...
Ja nic...
Wrócił do pokoju i krzyczy, że już mu smakuje... (!?) ...
Widział, że jem banana, poprosił, dostał...
Siedział z tym bananem i patrzył na niego...
Ja nic...
Stwierdził, że zje go gdzie indziej...
Ja nic...
Wrócił i mi go oddał, i powiedział, że zje go później. Za chwilę prosi o pomarańcza. Nie dostatnie dopóki nie zje swojego nadgryzionego banana. Ma to gdzieś... Ja też...
Po dwóch godzinach przeprosił się z bananem, tylko, że banan, jak to banan, zrobił się ciemny na nadgryzionym końcu i wygląda nieapetycznie. Pyta, co się z nim stało i co to jest tu na końcu?
"Zrobił się ciemny, bo nie zjadłeś go od razu".
"Aha" i zjadł.
W końcu doszliśmy do momentu, gdy głód staje się silniejszy niż chęć rywalizowania z mamą. Szczególnie jeśli na Mamie nie robi wrażenia zachowanie Franklina.
Przykładów można mnożyć. Franklin czasem się łamie, a czasem nie. Ale uparty jest... jak nie wiem co!
No, ale nie mogę się dziwić. W końcu jest dzieckiem swoich rodziców...
Ostatnio Franklin był u Dziadków przez cały weekend, a teraz jest u Cioci na wakacjach. Zauważyłam, że obojgu nam służy rozłąka... Ja nabieram dystansu, a Franklin ma okazję zatęsknić za oczywistą i wiecznie trwającą na posterunku Mamą...
Nie wiem...
Franklin cały czas próbuje mnie, sprawdza moje reakcje, chociaż już od ponad trzech tygodni stosuję taktykę "podchodzę do jedzenia bez emocji".
Ostatnio zrobiłam te cebulaki i tego dnia jedliśmy w kuchni. Franklin stwierdził, że idzie do pokoju. OK. Jeszcze jest mały i niech tam sobie je, gdzie chce. Później się tym zajmę...
Poszedł...
Krzyczy z pokoju, że to mu nie smakuje...
Przychodzi do mnie i oczywiście upierdliwie marudzi...
Ja nic...
Wrócił do pokoju i krzyczy, że już mu smakuje... (!?) ...
Widział, że jem banana, poprosił, dostał...
Siedział z tym bananem i patrzył na niego...
Ja nic...
Stwierdził, że zje go gdzie indziej...
Ja nic...
Wrócił i mi go oddał, i powiedział, że zje go później. Za chwilę prosi o pomarańcza. Nie dostatnie dopóki nie zje swojego nadgryzionego banana. Ma to gdzieś... Ja też...
Po dwóch godzinach przeprosił się z bananem, tylko, że banan, jak to banan, zrobił się ciemny na nadgryzionym końcu i wygląda nieapetycznie. Pyta, co się z nim stało i co to jest tu na końcu?
"Zrobił się ciemny, bo nie zjadłeś go od razu".
"Aha" i zjadł.
W końcu doszliśmy do momentu, gdy głód staje się silniejszy niż chęć rywalizowania z mamą. Szczególnie jeśli na Mamie nie robi wrażenia zachowanie Franklina.
Przykładów można mnożyć. Franklin czasem się łamie, a czasem nie. Ale uparty jest... jak nie wiem co!
No, ale nie mogę się dziwić. W końcu jest dzieckiem swoich rodziców...
Ostatnio Franklin był u Dziadków przez cały weekend, a teraz jest u Cioci na wakacjach. Zauważyłam, że obojgu nam służy rozłąka... Ja nabieram dystansu, a Franklin ma okazję zatęsknić za oczywistą i wiecznie trwającą na posterunku Mamą...
poniedziałek, 23 kwietnia 2012
Przepis na cebulaki
Ostatnio próbowałam nowego przepisu na cebulaki i postanowiłam się z Wami nim podzielić, bo wyszły ciekawie. Poza tym zawsze się przyda mała zmiana w kuchni i ucieczka od codzienności. Mąż ma jakby bardziej zaczarowane oczy... dziecko je bez krzyków... polecam;)
Cebulaki
Cebulaki
2 filety z kurczaka
2 cebule
2 jajka
2 łyżki mąki ziemniaczanej
3 łyżki oleju
1 łyżeczka posiekanej pietruszki
1 łyżeczka posiekanego koperku
sól, pieprz,(zioła prowansalskie albo własne jakieś ulubione przyprawy)
Filety
i cebulę drobno pokroić w kostkę włożyć do miski, dodać żółtka, mąkę
ziemniaczaną, olej, zieleninę, przyprawy. Następnie ubić białka,
wszystko razem dokładnie wymieszać i piec na gorącym oleju.
Ja ostatnio namiętnie używam patelni grillowej, bo prawie nie trzeba dawać tłuszczu do smażenia. |
Ja podałam je z pire z ziemniaków i gotowanego selera oraz z kalafiorem z koperkiem.
Smacznego;)
sobota, 21 kwietnia 2012
Jak jest?
Jak jest?
Do kitu jest...
Chociaż wiem, że człowiek nigdy nie jest zadowolony...
Jak mieszka u Rodziców, to chce się wyprowadzić, choćby do kawalerki...
Jak ma mieszkanie, to chce mieć większe...
Jak ma duże mieszkanie, to chce mieć dom...
I tak w kółko...
I ze mną też tak jest...
Jak Franklin nie jadł, to chciałam, żeby jadł cokolwiek, ale żeby jadł...
Jak zaczął jeść suche produkty, to chciałam, żeby jadł choćby chleb z masłem...
Jak już zaczął jeść chleb, jogurty, twarożek, od biedy jabłko czy banana, to narzekam, że Franklin ma mało urozmaiconą dietę...
Franklin potrafi zjeść bardzo dużo. Całe udo od kurczaka, na kolację 5 kromek chleba z twarożkiem!!! I to w dniu, kiedy zjadł obiad. Dać? Nie dać, bo za dużo? Co zrobić, gdy dziecko prosi?
Problem teraz mam z urozmaiceniem diety, bo Franklin chętnie je ryż, makaron, ziemniaki, jak jest sos mięso w dużych ilościach, ostatnio nawet zjadł rybę (!?), ale żadnych warzyw nie chce... Słodycze oczywiście w każdych ilościach, wczoraj poprosił nawet o pączka (?!). Pączków nigdy nie chciał, bo się lepią do rąk i strasznie brudzą, a tu proszę...! "Mamo, poproszę pączka, albo nie, dwa...".
Monotonia jego diety jest jednak przygnębiająca... Na kolację tylko ten twarożek, żadnych wędlin, a w ciągu dnia jako przekąska jogurty. Ostatnio dostał jakiejś wysypki na twarzy. Był cały czerwony, następnego dnia to zniknęło, ale skóra była szorstka jak papier ścierny. Myślę, że może dostawał za dużo produktów mlecznych i miał małą nietolerancję. Odstawiłam mleko i inne pochodne, ale co mam zrobić, jak on nie chce nic innego?
Chociaż ostatnio mnie zaskoczył, bo jak już niczego nie mógł dostać, co chciał, to jadł... suchy chleb razowy ze słonecznikiem. Oczywiście nie chodzi mi o czerstwy chleb razowy, tylko chleb niczym nie posmarowany...
Najgorsze jest to, że nie mam już zacięcia do tego tematu. Pozostawiłam sprawy własnemu biegowi i mam wrażenie, że czego świadomie nie wypracuję, to Franklin nie robi postępów. Ale chyba do głosu dochodzi mój charakter z zamiłowaniem do planowania, kontrolowania, animowania... nie potrafię czasami popatrzeć na tą sytuację z dystansu... Dlatego kolejnym moim sposobem na unikanie własnych błędów związanych z tym tematem jest przekazanie kontroli osobom trzecim. Czasami po prostu mówię, że dzisiaj Tatuś robi kolację i się wycofuję. Nawet jeśli Tatuś daje coś czego ja bym nie dała, nie krytykuję, nie reaguję, dzisiaj władzę żywieniową ma Tatuś i tyle...
Coś co mnie wkurza...
A... może innym razem o tym napiszę ;)
Do kitu jest...
Chociaż wiem, że człowiek nigdy nie jest zadowolony...
Jak mieszka u Rodziców, to chce się wyprowadzić, choćby do kawalerki...
Jak ma mieszkanie, to chce mieć większe...
Jak ma duże mieszkanie, to chce mieć dom...
I tak w kółko...
I ze mną też tak jest...
Jak Franklin nie jadł, to chciałam, żeby jadł cokolwiek, ale żeby jadł...
Jak zaczął jeść suche produkty, to chciałam, żeby jadł choćby chleb z masłem...
Jak już zaczął jeść chleb, jogurty, twarożek, od biedy jabłko czy banana, to narzekam, że Franklin ma mało urozmaiconą dietę...
Franklin potrafi zjeść bardzo dużo. Całe udo od kurczaka, na kolację 5 kromek chleba z twarożkiem!!! I to w dniu, kiedy zjadł obiad. Dać? Nie dać, bo za dużo? Co zrobić, gdy dziecko prosi?
Problem teraz mam z urozmaiceniem diety, bo Franklin chętnie je ryż, makaron, ziemniaki, jak jest sos mięso w dużych ilościach, ostatnio nawet zjadł rybę (!?), ale żadnych warzyw nie chce... Słodycze oczywiście w każdych ilościach, wczoraj poprosił nawet o pączka (?!). Pączków nigdy nie chciał, bo się lepią do rąk i strasznie brudzą, a tu proszę...! "Mamo, poproszę pączka, albo nie, dwa...".
Monotonia jego diety jest jednak przygnębiająca... Na kolację tylko ten twarożek, żadnych wędlin, a w ciągu dnia jako przekąska jogurty. Ostatnio dostał jakiejś wysypki na twarzy. Był cały czerwony, następnego dnia to zniknęło, ale skóra była szorstka jak papier ścierny. Myślę, że może dostawał za dużo produktów mlecznych i miał małą nietolerancję. Odstawiłam mleko i inne pochodne, ale co mam zrobić, jak on nie chce nic innego?
Chociaż ostatnio mnie zaskoczył, bo jak już niczego nie mógł dostać, co chciał, to jadł... suchy chleb razowy ze słonecznikiem. Oczywiście nie chodzi mi o czerstwy chleb razowy, tylko chleb niczym nie posmarowany...
Najgorsze jest to, że nie mam już zacięcia do tego tematu. Pozostawiłam sprawy własnemu biegowi i mam wrażenie, że czego świadomie nie wypracuję, to Franklin nie robi postępów. Ale chyba do głosu dochodzi mój charakter z zamiłowaniem do planowania, kontrolowania, animowania... nie potrafię czasami popatrzeć na tą sytuację z dystansu... Dlatego kolejnym moim sposobem na unikanie własnych błędów związanych z tym tematem jest przekazanie kontroli osobom trzecim. Czasami po prostu mówię, że dzisiaj Tatuś robi kolację i się wycofuję. Nawet jeśli Tatuś daje coś czego ja bym nie dała, nie krytykuję, nie reaguję, dzisiaj władzę żywieniową ma Tatuś i tyle...
Coś co mnie wkurza...
A... może innym razem o tym napiszę ;)
poniedziałek, 16 kwietnia 2012
Zaparcia u niemowląt
Wrażliwych i twierdzących, że mamuśki lubią sobie pogadać o kupie ich dzieci, proszę, żeby nie czytali dalej tego posta ;)
Postanowiłam się podzielić moim doświadczeniem, bo wiem ile mnie nerwów kosztowało walczenie z zaparciami Popo. Okropność... Nic nie pomagało. Po poradę musiałam jechać z sześciomiesięcznym niemowlakiem do gastroenterologa dziecięcego, do oddalonego o 60 km. miasta, w 20 stopniowym mrozie, w dodatku kolejką, bo samochód nie odpalił. A żeby było śmieszniej nie dostałam żadnej recepty tylko lekarz poradził mi "domowy sposób", który zadziałał.
Dlatego w głębokim poczuciu misji i konieczności dzielenia się wiedzą piszę ten właśnie post dla wszystkich stroskanych Mam.
Nie będę się tu rozwodzić nad kupą Popo, ale problem był spory. Doszło nawet do konieczności "wydłubywania" stolca z odbytu wrzeszczącego dziecka. Okropne przeżycie, nawet jak dla mnie.
Usg jamy brzusznej nic nie wykazało, krew też w porządku, Popo karmiony piersią, więc o co chodzi?
Poradnik:
Pokarmy, które należy wyeliminować:
- banan
- kleiki ryżowe
- marchewka w nadmiernej ilości
- czasami vit. D3 powoduje zaparcia (w ogóle należy z nią uważać, bo przedawkowanie powoduje również brak apetytu).
Co podawać:
- zaczęłam od dopajania Popo czystą wodą przed każdym karmieniem (2-3 łyżki wody) - nie pomogło
- herbatka ułatwiająca trawienie z Hippa (wcześniej sama parzyłam koper włoski, ponoć anyż też dobrze działa, rumianek)
- soki owocowe z jabłuszka, gruszki, białych winogron
- zaparcia czasem są spowodowane niedoborami we florze jelitowej, dlatego zaleca się podawanie probiotyków (LacidoBaby, Lacidofil, Lakcid) - u Popo bez efektu...
- w aptece można dostać Lactulosum bez recepty (dawkowanie w ulotce, ja po tygodniu oczekiwania na efekty zwiększyłam dawkę i nic). Chociaż bardzo się broniłam, to jednak zaopatrzyłam się w czopki glicerynowe na wypadek ponownej konieczności "pomagania" Popo załatwić się. Jeśli ktoś ma dojścia, albo receptę to można też stosować Lignocainę w żelu (urologiczną) i po nażelowniu końcówki tubki, włożyć ją dziecku w pupę (końcówkę oczywiści, a nie tubkę) i wpuścić żel do środka. To powinno pomóc dziecku się załatwić. Wiem, że to śmieszne, ale jak sobie przypomnę swoją bezradność w tamtych momentach, to oddałabym wszystko, żeby to się nie powtórzyło. Ten podpunkt, to oczywiście doraźna pomoc, a nie rozwiązanie problemu zaparć.
- na receptę dostałam Debridat, początkowo był efekt, ale potem wszystko po staremu :( Zwiększenie dawki też nic nie dało.
- chirurg dziecięcy poradził ziele senesu, w aptece bez recepty.
NIGDY TEGO NIE PODAWAJCIE DZIECIOM!!!
Gastroenterolog powiedział, że senes uszkadza unerwienie przewodu pokarmowego i problem tylko się nakręca. Później dziecko (dorosły również - dla wszystkich odchudzających się tą metodą) nie jest w stanie się normalnie załatwić bez tego paskudztwa...
W końcu to, co pomogło to:
- Forlax (proszek do sporządzania roztworu do picia). W aptece bez recepty. Preparat działa na "kupę", a nie na przewód pokarmowy, dlatego nie uzależnia. Jest to środek dietetyczny, a nie leczniczy. W aptece są najczęściej opakowania po 10 g, Popo (6 miesięcy) miał dostawać 3 g dziennie, więc opakowanie dzieliłam na 3, tak więc jedna saszetka wystarczała na 3 dni.
- oraz 50 ml soku ze świeżego buraka (sezon w którym można jeść surowego buraka kończy się na początku marca, potem nie zaleca się jego spożywania, bo ponoć w starych burakach gromadzi się jakaś toksyczna substancja, która jest nieszkodliwa po ugotowaniu). Ja początkowo kupowałam sok z buraka z MarVitu, ale jak zbliżał się koniec sezonu, to kupiłam 2 kg buraków, przetarłam je na sok i zamroziłam w małych porcjach w torebkach foliowych. Oczywiście produkty MarVitu nie są przeznaczone specjalnie dla niemowląt, ale ja jakoś nie miałam oporów, żeby podać je Popo.
A! I jeszcze jedno. Sam sok z burak jest wstrętny w smaku, dlatego łączyłam go z sokiem jabłkowym w proporcji 50ml buraka/100 ml soku z jabłka i Popo jakoś to pił.
Efekt był super. Skończyła się męka. Uff...
Potem stopniowo podawałam na przemian, co drugi dzień Forlax i sok z buraka. W końcu udało się całkiem wycofać i sok i proszek.
Efekt: do dziś nie mamy już kłopotu z zaparciami, a ja mam w zamrażarce pół szuflady soku z buraków ;)
Na pocieszenie wszystkim Mamom napiszę, że niemowlęta wyrastają z tego i nie należy zaprzestawać rozszerzania diety dziecka. Wręcz myślę, że różnorodna dieta dziecka pomaga w osiągnięciu dojrzałości przewodu pokarmowego. Tak więc głowa do góry!
Pozdrawiam;)
Postanowiłam się podzielić moim doświadczeniem, bo wiem ile mnie nerwów kosztowało walczenie z zaparciami Popo. Okropność... Nic nie pomagało. Po poradę musiałam jechać z sześciomiesięcznym niemowlakiem do gastroenterologa dziecięcego, do oddalonego o 60 km. miasta, w 20 stopniowym mrozie, w dodatku kolejką, bo samochód nie odpalił. A żeby było śmieszniej nie dostałam żadnej recepty tylko lekarz poradził mi "domowy sposób", który zadziałał.
Dlatego w głębokim poczuciu misji i konieczności dzielenia się wiedzą piszę ten właśnie post dla wszystkich stroskanych Mam.
Nie będę się tu rozwodzić nad kupą Popo, ale problem był spory. Doszło nawet do konieczności "wydłubywania" stolca z odbytu wrzeszczącego dziecka. Okropne przeżycie, nawet jak dla mnie.
Usg jamy brzusznej nic nie wykazało, krew też w porządku, Popo karmiony piersią, więc o co chodzi?
Poradnik:
Pokarmy, które należy wyeliminować:
- banan
- kleiki ryżowe
- marchewka w nadmiernej ilości
- czasami vit. D3 powoduje zaparcia (w ogóle należy z nią uważać, bo przedawkowanie powoduje również brak apetytu).
Co podawać:
- zaczęłam od dopajania Popo czystą wodą przed każdym karmieniem (2-3 łyżki wody) - nie pomogło
- herbatka ułatwiająca trawienie z Hippa (wcześniej sama parzyłam koper włoski, ponoć anyż też dobrze działa, rumianek)
- soki owocowe z jabłuszka, gruszki, białych winogron
- zaparcia czasem są spowodowane niedoborami we florze jelitowej, dlatego zaleca się podawanie probiotyków (LacidoBaby, Lacidofil, Lakcid) - u Popo bez efektu...
- w aptece można dostać Lactulosum bez recepty (dawkowanie w ulotce, ja po tygodniu oczekiwania na efekty zwiększyłam dawkę i nic). Chociaż bardzo się broniłam, to jednak zaopatrzyłam się w czopki glicerynowe na wypadek ponownej konieczności "pomagania" Popo załatwić się. Jeśli ktoś ma dojścia, albo receptę to można też stosować Lignocainę w żelu (urologiczną) i po nażelowniu końcówki tubki, włożyć ją dziecku w pupę (końcówkę oczywiści, a nie tubkę) i wpuścić żel do środka. To powinno pomóc dziecku się załatwić. Wiem, że to śmieszne, ale jak sobie przypomnę swoją bezradność w tamtych momentach, to oddałabym wszystko, żeby to się nie powtórzyło. Ten podpunkt, to oczywiście doraźna pomoc, a nie rozwiązanie problemu zaparć.
- na receptę dostałam Debridat, początkowo był efekt, ale potem wszystko po staremu :( Zwiększenie dawki też nic nie dało.
- chirurg dziecięcy poradził ziele senesu, w aptece bez recepty.
NIGDY TEGO NIE PODAWAJCIE DZIECIOM!!!
Gastroenterolog powiedział, że senes uszkadza unerwienie przewodu pokarmowego i problem tylko się nakręca. Później dziecko (dorosły również - dla wszystkich odchudzających się tą metodą) nie jest w stanie się normalnie załatwić bez tego paskudztwa...
W końcu to, co pomogło to:
- Forlax (proszek do sporządzania roztworu do picia). W aptece bez recepty. Preparat działa na "kupę", a nie na przewód pokarmowy, dlatego nie uzależnia. Jest to środek dietetyczny, a nie leczniczy. W aptece są najczęściej opakowania po 10 g, Popo (6 miesięcy) miał dostawać 3 g dziennie, więc opakowanie dzieliłam na 3, tak więc jedna saszetka wystarczała na 3 dni.
- oraz 50 ml soku ze świeżego buraka (sezon w którym można jeść surowego buraka kończy się na początku marca, potem nie zaleca się jego spożywania, bo ponoć w starych burakach gromadzi się jakaś toksyczna substancja, która jest nieszkodliwa po ugotowaniu). Ja początkowo kupowałam sok z buraka z MarVitu, ale jak zbliżał się koniec sezonu, to kupiłam 2 kg buraków, przetarłam je na sok i zamroziłam w małych porcjach w torebkach foliowych. Oczywiście produkty MarVitu nie są przeznaczone specjalnie dla niemowląt, ale ja jakoś nie miałam oporów, żeby podać je Popo.
A! I jeszcze jedno. Sam sok z burak jest wstrętny w smaku, dlatego łączyłam go z sokiem jabłkowym w proporcji 50ml buraka/100 ml soku z jabłka i Popo jakoś to pił.
Efekt był super. Skończyła się męka. Uff...
Potem stopniowo podawałam na przemian, co drugi dzień Forlax i sok z buraka. W końcu udało się całkiem wycofać i sok i proszek.
Efekt: do dziś nie mamy już kłopotu z zaparciami, a ja mam w zamrażarce pół szuflady soku z buraków ;)
Na pocieszenie wszystkim Mamom napiszę, że niemowlęta wyrastają z tego i nie należy zaprzestawać rozszerzania diety dziecka. Wręcz myślę, że różnorodna dieta dziecka pomaga w osiągnięciu dojrzałości przewodu pokarmowego. Tak więc głowa do góry!
Pozdrawiam;)
sobota, 14 kwietnia 2012
Bawmy się jedzeniem
Chociaż wiem, że to może brzmieć gorsząco, to zachęcam. Nie chodzi mi oczywiście o niszczenie jedzenia w zabawie. Rzucanie po ścianie żywnością też odpada. Ale na przykład stworzenie owocowych figurek, które później zjadamy, to co innego. Ja spróbowałam, ale niestety Franklin nawet nie chciał brać do ręki owoców. Wbijał w nie jedynie wykałaczki... Nie poddaję się, może kiedyś coś mu się odmieni i będzie to dla niego fajna zabawa? Pewnie mi powiecie, że może przy wbijaniu wykałaczek też się świetnie bawił, ale ja widziałam na jego twarzy niepewność i żal... Nie napinam się. Spróbowałam... moim zdaniem nie wyszło, ale już nauczyłam się spokojnie czekać na efekty.
Dziecko nie jest maszyną, która robi i lubi robić to co my...
Dziecko lubi zaskakiwać ;)
Ale za to racuszki z jabłkami były super! Franklinowi tak smakowały, że nawet jadł je ręką...
Dziecko nie jest maszyną, która robi i lubi robić to co my...
Dziecko lubi zaskakiwać ;)
Oto nasze dzieło |
Ale za to racuszki z jabłkami były super! Franklinowi tak smakowały, że nawet jadł je ręką...
Mój mały robot kuchenny ;) |
środa, 11 kwietnia 2012
Niejadek stał się "jadkiem"
Franklin je.
To za razem moje zwycięstwo i porażka...
Zwycięstwo:
Franklin je śniadanie (najczęściej kanapki z twarożkiem), obiad - jak mu smakuje, kolację...
Nie dyskutuję z nim o jedzeniu, nie powtarzam w kółko zasad, bo już wiem, że on je zna. Wolę, żeby on sam mi powiedział dlaczego nie może słodyczy czy innych przywilejów... Czasem przychodzi i pyta, czy może "coś" ja mówię tylko krótkie "nie". Nie tłumaczę, nie przekonuję. On pyta: "dlaczego?"
"wiesz dlaczego"
"bo nie zjadłem obiadu?"
"Tak".
I koniec.
Porażka:
bo mimo wszystko ja, która uważałam się za świadomą Mamuśkę, dałam się zmanipulować... To niejedzenie Franklina było spowodowane jakimś moim zachowaniem. Tylko nie bardzo mogłam zrozumieć, co mogło mieć na niego taki wpływ? Zrobiłam krótką retrospekcję i doszłam do wniosku, że za dużo uwagi poświęcałam temu tematowi. Franklin miał półtora roku, jak leczyliśmy go z anemii. Pamiętam moją radość, jak w końcu zaczął coś tam zjadać, ale też pamiętam, że w obecności małego, niby nic nie kumającego dziecka, mówiłam o tych problemach z jedzeniem. Żaliłam się Mamie, Siostrze, a on to wszystko słyszał. Ja uważałam, że przecież Franklin tego nie zrozumie, bo jest za mały, a jednak coś tam się w tej małej główce poprzestawiało i zaczął się problem.
Moje życie z kochanym Franklinem jest na najlepszej drodze do spokojnego "współbytowania spożywczego". Nie mam już nerwa na samą myśl, że mamy jechać do Dziadków na obiad i na pewno Franklin odstawi histerię. W Święta było super. Nie znaczy to, że moje dziecko siedziało grzecznie przy stole i smakowało wszystkich pyszności. O, nie! Śniadania Wielkanocnego odmówił i siedział w korytarzu, nie chciał usiąść nawet z innymi dziećmi, które bardzo lubi. Trudno. Siedział sobie cichutko bez ryków i krzyków. Super. Nie chce, to nie. Jaki spokój... Jaka błogość... Mogliśmy sobie spokojnie zjeść śniadanko i cieszyć się swoim towarzystwem. Gdybym go w tym momencie przekonywała do wspólnego siedzenia sama sobie zepsułabym ten poranek, a po co? W imię idei, że wszyscy muszą siedzieć razem? Sam zachce, jak będzie starszy i mądrzejszy.
Potem był obiad u drugich Dziadków. Franklin znowu siedzi spokojnie, zjada obiadek sam, bez proszenia mnie o pomoc (czyli mamo nakarm mnie), bez płaczu i targowania się. Zgłodniał, wiedział co go czeka, jak nie zje, nikt nad nim nie stoi, nikt nie zwraca na niego zbytniej uwagi, nikt nie przekonuje i proszę: kolejny posiłek skonsumowany w spokoju i pełnej harmonii z otoczeniem. Super!
Kilka przełomowych chwil:
Podczas przedświątecznego pichcenia, Franklin cały czas mi towarzyszył. Było fajnie, bo spokojnie i nawet mi pomagał. Ciągle pytał: "a jak to smakuje?" "czy mogę spróbować?" "Mamo? Myślisz, że Tacie to będzie smakowało?" "Myślisz, że mi to będzie smakowało?". A ja tylko: "Myślę, że tak" "Spróbuj" "Nie wiem" itp. W efekcie tych kulinarnych eksperymentów, Franklin wyjadł mi wszystkie orzechy (których wcześniej nie chciał nawet dotykać...), migdały w płatkach też nie ocalały, a hitem dnia było... surowe ciasto na mazurka kajmakowego... Kto to ogarnie?
Uwielbiam owoce i nie wyobrażam sobie dnia bez nich. Popo już ma ząbki, więc nie ucieram mu jabłuszka (i tak nie chce go jeść w takiej postaci), tylko daję całe kawałki, które sobie gryzie. Ja też przy okazji je chrupałam. Franklin zaciekawiony i pozostawiony w spokoju, przeanalizował sytuację i chyba stwierdził, że jest stratny, że nie je tego naszego przysmaku. W końcu pewnego dnia zapytał, czy dla niego też zostanie jabłuszko?
"Przecież Ty nie lubisz chrupiącego jabłuszka..."
"Ale jakbym chciał?"
"A, jakbyś chciał, to byś dostał..."
"A myślisz, że to będzie mi smakowało?"
"Nie wiem, ja uwielbiam jabłuszko.."
Poprosił i dostał. Jadł, jadł, jadł... Pierwszy raz od czasów niemowlęcych, Franklin jako trzylatek zjadł jabłko. Sam je wziął do ręki i sam jadł. W środku bardzo mnie to cieszyło, ale na zewnątrz nic. W końcu nie emocjonujemy się jedzeniem... Pomarańczy teraz też nie kroję na kawałeczki. Franklin bez oporów bierze do ręki całe cząstki i zjada. Super!
Zdziwienie moje sięgnęło szczytu w sobotę. Ponieważ Franklin nie jadł nic od obiadu dnia poprzedniego, był już bardzo głodny. Nie chciał zjeść zupy, więc zupa była też na śniadanie. Stwierdziłam, że skoro Franklin i tak nie je, to w końcu zrobię coś na obiad, na co ja mam dziką ochotę: makaron ze szpinakiem. Zrobiłam jak dla siebie, bez oglądanie się na dziecięce gusta. Podsmażyłam cebulkę z czosnkiem itd. Franklin chodził nerwowo koło garnków i pytał, co na obiad? Odpowiedziałam zgodnie z prawdą. W końcu słowo "szpinak" i tak mu nic nie mówi... Zobaczył potrawę jeszcze w garnku, powiedział, że chce i dostał. Nie zjadł wszystkiego, ale spróbował... Rozumiecie to? Spróbował makaronu oblepionego zielonym czymś... ?! Dla mnie bomba!
Jednak, żeby nie było tak kolorowo, to bilans musi zostać wyrównany... Teraz Franklin nie chce się kłaść spać wieczorem i w efekcie po kąpieli i całym rytuale kolacyjno-bajkowym uprawia wieczne wędrówki po mieszkaniu... Już wolę te wieczory z moim małym uparciuchem niż wojnę o jedzenie, więc nie przejmuję się tym za bardzo.
I co ja teraz zrobię z tym blogiem?
Tytuł chyba nieaktualny...
Ale zostanę z Wami, bo Was polubiłam ;)
To za razem moje zwycięstwo i porażka...
Zwycięstwo:
Franklin je śniadanie (najczęściej kanapki z twarożkiem), obiad - jak mu smakuje, kolację...
Nie dyskutuję z nim o jedzeniu, nie powtarzam w kółko zasad, bo już wiem, że on je zna. Wolę, żeby on sam mi powiedział dlaczego nie może słodyczy czy innych przywilejów... Czasem przychodzi i pyta, czy może "coś" ja mówię tylko krótkie "nie". Nie tłumaczę, nie przekonuję. On pyta: "dlaczego?"
"wiesz dlaczego"
"bo nie zjadłem obiadu?"
"Tak".
I koniec.
Porażka:
bo mimo wszystko ja, która uważałam się za świadomą Mamuśkę, dałam się zmanipulować... To niejedzenie Franklina było spowodowane jakimś moim zachowaniem. Tylko nie bardzo mogłam zrozumieć, co mogło mieć na niego taki wpływ? Zrobiłam krótką retrospekcję i doszłam do wniosku, że za dużo uwagi poświęcałam temu tematowi. Franklin miał półtora roku, jak leczyliśmy go z anemii. Pamiętam moją radość, jak w końcu zaczął coś tam zjadać, ale też pamiętam, że w obecności małego, niby nic nie kumającego dziecka, mówiłam o tych problemach z jedzeniem. Żaliłam się Mamie, Siostrze, a on to wszystko słyszał. Ja uważałam, że przecież Franklin tego nie zrozumie, bo jest za mały, a jednak coś tam się w tej małej główce poprzestawiało i zaczął się problem.
Moje życie z kochanym Franklinem jest na najlepszej drodze do spokojnego "współbytowania spożywczego". Nie mam już nerwa na samą myśl, że mamy jechać do Dziadków na obiad i na pewno Franklin odstawi histerię. W Święta było super. Nie znaczy to, że moje dziecko siedziało grzecznie przy stole i smakowało wszystkich pyszności. O, nie! Śniadania Wielkanocnego odmówił i siedział w korytarzu, nie chciał usiąść nawet z innymi dziećmi, które bardzo lubi. Trudno. Siedział sobie cichutko bez ryków i krzyków. Super. Nie chce, to nie. Jaki spokój... Jaka błogość... Mogliśmy sobie spokojnie zjeść śniadanko i cieszyć się swoim towarzystwem. Gdybym go w tym momencie przekonywała do wspólnego siedzenia sama sobie zepsułabym ten poranek, a po co? W imię idei, że wszyscy muszą siedzieć razem? Sam zachce, jak będzie starszy i mądrzejszy.
Potem był obiad u drugich Dziadków. Franklin znowu siedzi spokojnie, zjada obiadek sam, bez proszenia mnie o pomoc (czyli mamo nakarm mnie), bez płaczu i targowania się. Zgłodniał, wiedział co go czeka, jak nie zje, nikt nad nim nie stoi, nikt nie zwraca na niego zbytniej uwagi, nikt nie przekonuje i proszę: kolejny posiłek skonsumowany w spokoju i pełnej harmonii z otoczeniem. Super!
Kilka przełomowych chwil:
Podczas przedświątecznego pichcenia, Franklin cały czas mi towarzyszył. Było fajnie, bo spokojnie i nawet mi pomagał. Ciągle pytał: "a jak to smakuje?" "czy mogę spróbować?" "Mamo? Myślisz, że Tacie to będzie smakowało?" "Myślisz, że mi to będzie smakowało?". A ja tylko: "Myślę, że tak" "Spróbuj" "Nie wiem" itp. W efekcie tych kulinarnych eksperymentów, Franklin wyjadł mi wszystkie orzechy (których wcześniej nie chciał nawet dotykać...), migdały w płatkach też nie ocalały, a hitem dnia było... surowe ciasto na mazurka kajmakowego... Kto to ogarnie?
Uwielbiam owoce i nie wyobrażam sobie dnia bez nich. Popo już ma ząbki, więc nie ucieram mu jabłuszka (i tak nie chce go jeść w takiej postaci), tylko daję całe kawałki, które sobie gryzie. Ja też przy okazji je chrupałam. Franklin zaciekawiony i pozostawiony w spokoju, przeanalizował sytuację i chyba stwierdził, że jest stratny, że nie je tego naszego przysmaku. W końcu pewnego dnia zapytał, czy dla niego też zostanie jabłuszko?
"Przecież Ty nie lubisz chrupiącego jabłuszka..."
"Ale jakbym chciał?"
"A, jakbyś chciał, to byś dostał..."
"A myślisz, że to będzie mi smakowało?"
"Nie wiem, ja uwielbiam jabłuszko.."
Poprosił i dostał. Jadł, jadł, jadł... Pierwszy raz od czasów niemowlęcych, Franklin jako trzylatek zjadł jabłko. Sam je wziął do ręki i sam jadł. W środku bardzo mnie to cieszyło, ale na zewnątrz nic. W końcu nie emocjonujemy się jedzeniem... Pomarańczy teraz też nie kroję na kawałeczki. Franklin bez oporów bierze do ręki całe cząstki i zjada. Super!
Tutaj co prawda je banana, ale to też przełom. |
Zdziwienie moje sięgnęło szczytu w sobotę. Ponieważ Franklin nie jadł nic od obiadu dnia poprzedniego, był już bardzo głodny. Nie chciał zjeść zupy, więc zupa była też na śniadanie. Stwierdziłam, że skoro Franklin i tak nie je, to w końcu zrobię coś na obiad, na co ja mam dziką ochotę: makaron ze szpinakiem. Zrobiłam jak dla siebie, bez oglądanie się na dziecięce gusta. Podsmażyłam cebulkę z czosnkiem itd. Franklin chodził nerwowo koło garnków i pytał, co na obiad? Odpowiedziałam zgodnie z prawdą. W końcu słowo "szpinak" i tak mu nic nie mówi... Zobaczył potrawę jeszcze w garnku, powiedział, że chce i dostał. Nie zjadł wszystkiego, ale spróbował... Rozumiecie to? Spróbował makaronu oblepionego zielonym czymś... ?! Dla mnie bomba!
Musiałam zrobić to zdjęcie, bo sama nie mogłam w to uwierzyć... |
Jednak, żeby nie było tak kolorowo, to bilans musi zostać wyrównany... Teraz Franklin nie chce się kłaść spać wieczorem i w efekcie po kąpieli i całym rytuale kolacyjno-bajkowym uprawia wieczne wędrówki po mieszkaniu... Już wolę te wieczory z moim małym uparciuchem niż wojnę o jedzenie, więc nie przejmuję się tym za bardzo.
I co ja teraz zrobię z tym blogiem?
Tytuł chyba nieaktualny...
Ale zostanę z Wami, bo Was polubiłam ;)
wtorek, 10 kwietnia 2012
Wizyta u Magdy Gessler
Na to czekałam...
Jestem fanką wszelkich, dobrych programów kulinarnych, tak więc w moim repertuarze obowiązkowo musiała się znaleźć Magda Gessler. Koniecznie chciałam sprawdzić czy ta burza blond loków, co tak wszystkich krytykuje (słusznie z resztą...), sama prowadzi super restaurację... No i sprawdziłam...
Razem z "my Frends from school" idziemy do restauracji "Polka" w Warszawie.
Sprawdziłam adres: Świętojańska 2, a super. to gdzieś na starym mieście, będzie łatwo dotrzeć... Kurczę, jak zobaczyłam lepiej lokalizację, to się okazało, że to tuż obok Zamku Królewskiego... Za samą lokalizację trzeba będzie trochę dopłacić... Psychicznie przygotowałam się na dobre jedzenie i słony rachunek... Nic nie zmąci mi radości tej chwili...
Wchodzimy. Odebrano od nas okrycia i zaprowadzono do stolika - sala zielona I. Tak, tak, bo jeszcze do wyboru była sala zielona II, kurpiowska, lawendowa, ludowa i jeszcze coś tam... Ale należało zdecydować w trakcie rezerwacji (to też ważna informacja, trzeba mieć rezerwację stolika inaczej nici.. nie wpuszczą...), więc grzecznie siadamy na wskazanym miejscu.
Rozglądam się: kwiaty jeśli są, to żywe, żadnych sztucznych kurzołapów. Syfiastych dywaników czy brudnej wykładziny też nie uświadczysz... Wszystko czyste, schludne i pachnące...
Sorry, ale nawet toaletę muszę opisać: kafle piękne, chyba robione na zamówienie, pachnie super, aż chce się tutaj zostać, dyskretna muzyczka w tle, żeby się spokojnie wysiusiać, papier toaletowy przewiązany wstążeczkami... Ulala, burżua... Czuję poziom, ale niespeszona okazałością miejsca robię co muszę i wracam do stolika:)
Zamawiamy:
Do wszystkiego oczywiście winko pyszniutkie - po kieliszku.
O kurcze! Jednak ona się zna na jedzeniu. Wszystko super doprawione, ładnie podane, składniki czuć, że świeże, nie ma szukania oszczędności, jak ma być dobre, to trzeba zainwestować... Muszę przyznać, że nigdy nie jadłam takich wybornych potraw. Nawet zwykłe pierogi niezwykłe, a najbardziej mi smakowały te ze szpinakiem. Mmmmm! Pycha!
No dobra! To teraz Pani Magda może sobie krytykować... Nie znalazłam nic, za co można by odjąć punkty (no chyba, że ceny...). Nasze ucztowanie kosztowało w sumie prawie 200 zł., ale na swoje usprawiedliwienie muszę dodać, że sam napiwek wynosił 10% zamówienia i był wliczony automatycznie do rachunku... W karcie jest o tym informacja, więc nie byłyśmy zaskoczone...
W sumie, to zaliczam tą wizytę do odskoczni od codzienności i traktuję jak powiew luksusu... Może to trochę śmieszne, ale tak właśnie jest: posiłek zjedzony w miłym towarzystwie, bez pośpiechu i płaczu dzieci, wycia Franklina i innych "domowych" atrakcji zaliczam do luksusu. Czułam się tam zadbana i smakowo dopieszczona;)
Jestem fanką wszelkich, dobrych programów kulinarnych, tak więc w moim repertuarze obowiązkowo musiała się znaleźć Magda Gessler. Koniecznie chciałam sprawdzić czy ta burza blond loków, co tak wszystkich krytykuje (słusznie z resztą...), sama prowadzi super restaurację... No i sprawdziłam...
Razem z "my Frends from school" idziemy do restauracji "Polka" w Warszawie.
Sprawdziłam adres: Świętojańska 2, a super. to gdzieś na starym mieście, będzie łatwo dotrzeć... Kurczę, jak zobaczyłam lepiej lokalizację, to się okazało, że to tuż obok Zamku Królewskiego... Za samą lokalizację trzeba będzie trochę dopłacić... Psychicznie przygotowałam się na dobre jedzenie i słony rachunek... Nic nie zmąci mi radości tej chwili...
Wchodzimy. Odebrano od nas okrycia i zaprowadzono do stolika - sala zielona I. Tak, tak, bo jeszcze do wyboru była sala zielona II, kurpiowska, lawendowa, ludowa i jeszcze coś tam... Ale należało zdecydować w trakcie rezerwacji (to też ważna informacja, trzeba mieć rezerwację stolika inaczej nici.. nie wpuszczą...), więc grzecznie siadamy na wskazanym miejscu.
Rozglądam się: kwiaty jeśli są, to żywe, żadnych sztucznych kurzołapów. Syfiastych dywaników czy brudnej wykładziny też nie uświadczysz... Wszystko czyste, schludne i pachnące...
Sorry, ale nawet toaletę muszę opisać: kafle piękne, chyba robione na zamówienie, pachnie super, aż chce się tutaj zostać, dyskretna muzyczka w tle, żeby się spokojnie wysiusiać, papier toaletowy przewiązany wstążeczkami... Ulala, burżua... Czuję poziom, ale niespeszona okazałością miejsca robię co muszę i wracam do stolika:)
Zamawiamy:
"Pierogi do syta" he, he... pierogi rozumiem, ale gdzie te "do syta"? |
Pomidorowa, wygląda jak pomidorowa, ale była na prawdę pyszna... |
Polędwica wieprzowa w sosie śliwkowym oraz ryż z warzywami. |
Eskalopki wieprzowe podawana z zasmażaną kapustą i z ziemniaczkami z wody. |
Sałatka szwajcarska (tego nie zjadłam do końca.. chociaż było bardzo dobre, to dla mnie zbyt monotonne w smaku). |
O kurcze! Jednak ona się zna na jedzeniu. Wszystko super doprawione, ładnie podane, składniki czuć, że świeże, nie ma szukania oszczędności, jak ma być dobre, to trzeba zainwestować... Muszę przyznać, że nigdy nie jadłam takich wybornych potraw. Nawet zwykłe pierogi niezwykłe, a najbardziej mi smakowały te ze szpinakiem. Mmmmm! Pycha!
No dobra! To teraz Pani Magda może sobie krytykować... Nie znalazłam nic, za co można by odjąć punkty (no chyba, że ceny...). Nasze ucztowanie kosztowało w sumie prawie 200 zł., ale na swoje usprawiedliwienie muszę dodać, że sam napiwek wynosił 10% zamówienia i był wliczony automatycznie do rachunku... W karcie jest o tym informacja, więc nie byłyśmy zaskoczone...
W sumie, to zaliczam tą wizytę do odskoczni od codzienności i traktuję jak powiew luksusu... Może to trochę śmieszne, ale tak właśnie jest: posiłek zjedzony w miłym towarzystwie, bez pośpiechu i płaczu dzieci, wycia Franklina i innych "domowych" atrakcji zaliczam do luksusu. Czułam się tam zadbana i smakowo dopieszczona;)
piątek, 6 kwietnia 2012
Antystres
Odnalazłam pasję, którą mogę realizować wieczorami, kiedy zostaję sama w domu, a dzieci śpią smacznie w łóżeczkach.
To mój świat...
To mój relaks...
To mój świat...
To mój relaks...
Efekt mojego relaksowania się po dniu pełnym wrażeń. |
Nie ma to jak usiąść i zacząć malować... |
Decoupage to nowość w moim repertuarze artystycznym. Tą starą tacę postanowiłam odnowić dla Mamy. |
Szlifowanie, czyszczenie, projekt i malowanie... |
Praca nad szczegółami... |
Tapowanie... (?) |
Efekt końcowy ;) |
Moja doniczka ;) |
I jeszcze jedna ;) |
środa, 4 kwietnia 2012
Zmęczony materiał
Tytuł posta niestety dotyczy zarówno mnie jak i Franklina. Oboje chyba jesteśmy zmęczeni swoim towarzystwem...
Od dwóch tygodni testujemy nową strategię czyli Mamusi stał się bardzo obojętny temat jedzenia Franklina. I super. Franklin dalej próbuje, Mama dalej ćwiczy swoją wytrzymałość i cierpliwość. W zeszłym tygodniu były takie dwa dni "głodówki", ale wytrzymaliśmy... Franklin nie jadł nic od obiadu, do kolacji następnego dnia... Nie ugięłam się, do picia tylko woda, której też odmawiał. Trudno. Idziemy po zakupy - Franklin płacze i ledwo powłóczy nogami... Trudno. Ja go nie głodzę, sam nie chce jeść...
Po co to piszę?
Tym razem nie po to, żeby się wyżyć, moje emocje już opadły, ale po to, żeby pokazać innym Mamom, jak wytrzymałe potrafi być dziecko, i żeby umrzeć z głodu potrzeba jednak trochę więcej niż niezjedzona
kolacja czy obiad. Ja już wiem, że Franklin w jakiś sposób mnie testuje, tylko nie wiem na czym to ma polegać, bo jeszcze nigdy się nie ugięłam... Trudno... Wytrzymam... W końcu zjadł kolację, a rano śniadanie i jakoś poszło...
Doszło w końcu do takiego obopólnego zmęczenia materiału, że i ja ciągle chodziłam nachmurzona i wkurzałam się o byle co i Franklin cały czas wył. Wstaje rano - płacze, ma się ubrać - płacze... Płacze gdy wychodzimy na spacer i wracamy do domu, gdy ma się iść myć i gdy ma wyjść z wanny, gdy chcę się z nim bawić i gdy sprzątamy... I jeszcze na dokładkę Popo ząbkuje...
Po raz kolejny krzyczę w środku: KONIEC!!!!!
Muszę coś zrobić, bo oszaleję.... !!!!!!
Okazja: wyjazd na weekend z przyjaciółkami do Warszawy (pozdrawiam Was, moje Mordki kochane ;)
Jadę... nie ma mnie... mam czas dla siebie i "my Frends" ;) W Warszawie czas zaplanowany: Centrum Nauki Kopernik, obiad u Magdy Gessler (opiszę to w innym poście wraz ze zdjęciami...), zakupy ciuchowe, wieczorem teatr muzyczny Roma, następnego dnia Muzeum Powstania Warszawskiego i do domu... ale szczęśliwa, zmęczona inaczej i zrelaksowana;)
Wracam, a tu z opowiadań słyszę o zupełnie innym dziecku, niż to, z którym na co dzień toczę boje... Niestety od poniedziałku wracamy do starych schematów, tylko jakoś lepiej to znoszę i mam więcej cierpliwości.
Wniosek: zmęczenie materiału. Ja czegoś potrzebowałam i Franklin.
Czas na kolejne zmiany.
Postanawiamy z Mężem, że Franklin idzie do przedszkola. Już mieliśmy dwa podejście, ale za każdym razem ograniczał nas domowy budżet... Trudno, coś wymyślimy... Damy radę, tylko, żeby to w końcu przerwać...
We wtorek mam jechać do przedszkola, porozmawiać z Siostrą Dyrektor. Franklinowi nic nie mówiliśmy, ale przedziwnym sposobem chyba się domyśla, bo od rana jest grzeczniejszy i nie ryczy. W przedszkolu udaje się załatwić na karcie zgłoszenia wpis "od zaraz" i pełna nadziei wracam do dzieci, które zostawiłam u Mamy.
Jak sobie tak popatrzę wstecz, to przez te dwa tygodnie Franklin je lepiej, ale ciągle zdarzają się kryzysowe dni.
Wciąż mam nadzieję, że będzie normalnie...
W Warszawie tak sobie pomyślałam, że to wszystko minie i przyjdą inne problemy...
Oby takie, na które znajdzie się jakiś sposób...
Od dwóch tygodni testujemy nową strategię czyli Mamusi stał się bardzo obojętny temat jedzenia Franklina. I super. Franklin dalej próbuje, Mama dalej ćwiczy swoją wytrzymałość i cierpliwość. W zeszłym tygodniu były takie dwa dni "głodówki", ale wytrzymaliśmy... Franklin nie jadł nic od obiadu, do kolacji następnego dnia... Nie ugięłam się, do picia tylko woda, której też odmawiał. Trudno. Idziemy po zakupy - Franklin płacze i ledwo powłóczy nogami... Trudno. Ja go nie głodzę, sam nie chce jeść...
Po co to piszę?
Tym razem nie po to, żeby się wyżyć, moje emocje już opadły, ale po to, żeby pokazać innym Mamom, jak wytrzymałe potrafi być dziecko, i żeby umrzeć z głodu potrzeba jednak trochę więcej niż niezjedzona
kolacja czy obiad. Ja już wiem, że Franklin w jakiś sposób mnie testuje, tylko nie wiem na czym to ma polegać, bo jeszcze nigdy się nie ugięłam... Trudno... Wytrzymam... W końcu zjadł kolację, a rano śniadanie i jakoś poszło...
Doszło w końcu do takiego obopólnego zmęczenia materiału, że i ja ciągle chodziłam nachmurzona i wkurzałam się o byle co i Franklin cały czas wył. Wstaje rano - płacze, ma się ubrać - płacze... Płacze gdy wychodzimy na spacer i wracamy do domu, gdy ma się iść myć i gdy ma wyjść z wanny, gdy chcę się z nim bawić i gdy sprzątamy... I jeszcze na dokładkę Popo ząbkuje...
Po raz kolejny krzyczę w środku: KONIEC!!!!!
Muszę coś zrobić, bo oszaleję.... !!!!!!
Okazja: wyjazd na weekend z przyjaciółkami do Warszawy (pozdrawiam Was, moje Mordki kochane ;)
Jadę... nie ma mnie... mam czas dla siebie i "my Frends" ;) W Warszawie czas zaplanowany: Centrum Nauki Kopernik, obiad u Magdy Gessler (opiszę to w innym poście wraz ze zdjęciami...), zakupy ciuchowe, wieczorem teatr muzyczny Roma, następnego dnia Muzeum Powstania Warszawskiego i do domu... ale szczęśliwa, zmęczona inaczej i zrelaksowana;)
Wracam, a tu z opowiadań słyszę o zupełnie innym dziecku, niż to, z którym na co dzień toczę boje... Niestety od poniedziałku wracamy do starych schematów, tylko jakoś lepiej to znoszę i mam więcej cierpliwości.
Wniosek: zmęczenie materiału. Ja czegoś potrzebowałam i Franklin.
Czas na kolejne zmiany.
Postanawiamy z Mężem, że Franklin idzie do przedszkola. Już mieliśmy dwa podejście, ale za każdym razem ograniczał nas domowy budżet... Trudno, coś wymyślimy... Damy radę, tylko, żeby to w końcu przerwać...
We wtorek mam jechać do przedszkola, porozmawiać z Siostrą Dyrektor. Franklinowi nic nie mówiliśmy, ale przedziwnym sposobem chyba się domyśla, bo od rana jest grzeczniejszy i nie ryczy. W przedszkolu udaje się załatwić na karcie zgłoszenia wpis "od zaraz" i pełna nadziei wracam do dzieci, które zostawiłam u Mamy.
Jak sobie tak popatrzę wstecz, to przez te dwa tygodnie Franklin je lepiej, ale ciągle zdarzają się kryzysowe dni.
Wciąż mam nadzieję, że będzie normalnie...
W Warszawie tak sobie pomyślałam, że to wszystko minie i przyjdą inne problemy...
Oby takie, na które znajdzie się jakiś sposób...
Subskrybuj:
Posty (Atom)