Pamiętam jak dziś.
Niedziela, dzień wiosenny. Pora obiadu. Na talerzu Franklina tylko mięso (bo wtedy jeszcze dawałam mu tylko to co tolerował), a Franklin oczywiście od rana nic nie jadł. Histeria, dramat, łzopotok i wrzaski. Ja go wcale nie zmuszam, nic nie mówię, niczego nie chcę. Talerz po prostu leży, a Franklin wyje jak syrena alarmowa. O nie! Tak być nie może! Nie zamierzam do końca naszego życia pod jednym dachem tolerować takiego zachowania. Jedzenie to dla nas przyjemność, czas wspólnych rozmów, oglądania swoich twarzy i wspólnego biesiadowania. Jak tu biesiadować przy wtórze nieziemskich ryków. Człowiek własnych myśli nie słyszy. KONIEC Z TYM!!!
Franklin, słuchaj, nie chcesz jeść, to nie jedz, ale nie dostaniesz nic innego, a wieczorem mleka nie będzie (mleko to jego życiodajny płyn, chyba jest od niego uzależniony). Jak powiedziała tak zrobiła.
Wychodzimy na spacer na plac zabaw. Włącza mi się Troskliwa Mamusia: "Przecież od rana nic nie jadł. Będzie głodny. Co robić?" Mama Rozsądna odpowiada: "Zapakuj mięso do pojemnika, weź widelczyk i w drogę!". Jeszcze tylko butelka z wodą (bo przecież jak nie zjadł to nie ma słodkich napojów) i GOŁ!
Na placu zabaw nie miał za bardzo ochoty, a raczej energii, żeby się bawić (Mamo jestem głodny! Proszę bardzo tu jest twój obiadek. Nie chcę. Trudno, nie ma nic innego), więc do wózka i idziemy dalej. Odwiedzamy po drodze Babcię. Kawka, herbatka, ciasteczka, Franklin nie może ich dostać, nic nie mówi, tylko smętnie patrzy. Babcia, jak to Babcia: "Może paluszka? Może ciasteczko? Może wafelka?" "Nie dziękujemy Babciu, ale Franklin nie zjadł obiadu i nie może dostać słodyczy." Wychodzimy. I tak do wieczora. Po kąpieli w butelce zamiast ukochanego mlesia - woda. Płacz. Przytulam, delikatnie tłumaczę, ale tylko raz. W końcu zmęczony i głodny zasypia. Przez noc o dziwo nie umarł z głodu, o co bardzo niepokoiła się Mamusia Troskliwa. Rano zmęczonym i nieszczęśliwym wzrokiem pyta czy może dostać coś do jedzenia. No to w ruch idzie pojemnik z wczorajszym mięsem. Franklin tylko zajęknął, zrezygnowany usiadł na kolanach Mamy Rozsądnej i spróbował pierwszego kęsa. (ŁAAAŁ!!! W środku wrzeszczę ze szczęścia, ale do Franklina tylko ciepłe: "brawo, dzielny chłopiec" i całusek). Pękłam, stwierdziłam, że jeśli zje 3 kawałki będzie mógł dostać chlebek. Na co mały wytrzeszcza na mnie oczy i zdziwiony mówi:" Nie mamo, ja chcę to. Przecież to jest pyszne!" Ręce mi opadły, ale mały zrozumiał, że tak jak powiem, tak będzie. Obiad to jest punkt dania, który jest niepodważalny, niezatapialny, nieodwołalny. Po prostu trzeba zjeść i koniec. Później już nigdy nie było tak, że szedł głodny spać. Czasami jadł obiad jako kolację, ale z taką "głodną nocą" męczyłam się tylko raz.
Zła, niedobra mama? Znęcanie się nad dzieckiem? Głodzenie bezbronnego stworzenia?
Nic podobnego!
W końcu kto tu jest mądrzejszy? Dwulatek czy dorosła Mama?
Kto tu dowodzi?
Mama oczywiście!
Oby jak najczęściej ta Rozsądna...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz